Bankructwo Lehman Brothers 15 września 2008 r. wywołało skutki niewspółmierne do skali tego banku głównie dlatego, że było niespodzianką. Do tej pory instytucje finansowe Ameryki spijały śmietanę, gdy interesy szły dobrze, a rząd je ratował, gdy się potykały. Gdy tym razem ratunek nie nadszedł, osłupiałe rynki zamarły i z miejsca pojawiło się pytanie: kto następny?
Lista ofiar katastrofy jest długa i sięga niemal każdego zakątka świata. Globalizacja ma wprawdzie swe zalety, ale sprawia, że zaraza przenosi się szybko. To, że kilkadziesiąt milionów ludzi w bogatych krajach nie ma dziś pracy, nie wynika z tego, że Grecy kantowali, Włosi leniuchowali, a Hiszpanie spekulowali, choć wszystko to miało miejsce i cnoty w tym żadnej nie widać.
Za cwane, żeby upaść
Winne są banki centralne, które dawały kredyt tak tani, że żal było nie wziąć, agencje ratingowe, które na finansowych śmieciach przybijały stempel „prima sort”, i audytorzy, którzy udawali ślepych. Trudno rozgrzeszyć miliony pożyczkobiorców, którzy uwierzyli w miraże łatwego bogactwa. Ale to w końcu banki odpowiadają za to, komu, kiedy i na jakich warunkach pożyczają. Biorą przecież pieniądze za wycenę ryzyka.
Lista grzechów i grzeszników jest zatem długa. Przeraźliwie krótka jest natomiast ławka osądzonych i ukaranych. W 2010 r. Oscara za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny dostał „Inside Job” – oskarżenie instytucji finansowych o sprokurowanie największego kryzysu finansów od czasów Wielkiej Depresji. Przyjmując statuetkę Oscara, twórcy filmu zaczęli swe wystąpienie słowami: „Ani jeden urzędnik z sektora finansowego nie trafił do więzienia i to nie jest w porządku”.
Kryzys nie byłby tak dotkliwy, gdyby nie epidemia szalbierstw – czasem pozornie niewielkich, ale powielanych na gigantyczną skalę, jak nagminne fałszerstwa w aplikacjach o pożyczkę hipoteczną.