W 2007 r. trafił na listę stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie tygodnika „Time”. W domu obrazy van Gogha, Maneta, Muncha i Picassa. Jako nastolatek pakował w supermarkecie owoce za niecałe dwa dolary na godzinę. Szybko okazało się, że więcej frajdy i większe pieniądze daje mu poker. Karciany talent przydał się w zawrotnej karierze. Majątek Stevena A. Cohena magazyn „Forbes” szacuje na 9,4 mld dol., co daje mu 43 miejsce na liście najbogatszych Amerykanów.
Trudno dziś o bardziej lukratywny biznes niż fundusz hedgingowy. To rodzaj instytucji zarządzającej (zwykle agresywnie) powierzonym kapitałem, która kupuje papiery wartościowe i dokonuje tzw. krótkiej ich sprzedaży na rynku kapitałowym, aby ograniczyć ryzyko („hedge” – czyli zabezpieczać). Z reguły takie fundusze pobierają od swych klientów opłatę w wysokości 2 proc. od zarządzanego kapitału i zatrzymują dla siebie 20 proc. zysków. A gdy zysków nie ma, trzeba się zadowolić prowizją. Co w przypadku 15-miliardowego funduszu, a takim zarządzał Cohen, oznaczałoby 300 mln dol. rocznie.
Steven A. Cohen odstąpił jednak od tej reguły. Jego klienci płacili 3 proc. prowizji, a SAC Capital Advisors (SAC to inicjały twórcy) zatrzymywała dla siebie blisko 50 proc. zysków. Magnes stanowiły wyniki. Były lata, gdy zyski wynosiły 20 proc., a były i takie, gdy sięgały 70 proc. Sam Cohen potrafił zarobić w rok 700 mln dol.
SAC jest wysoce zdecentralizowany. Cohenowi podlega 140 małych zespołów, z których każdy zarządza grubymi milionami. Każdy ma obowiązek dzielić się swymi pomysłami z oberszefem. SAC przyciągał ambitnych traderów i obiecywał wielkie pieniądze. W dobrym roku najlepsi zarabiali kilkadziesiąt milionów dolarów. W SAC obowiązuje zasada: jesz to, co sam ustrzelisz.