Rynek

Slalom przez płotki

Prof. Jerzy Hausner – gospodarka rośnie, politycy karleją

Prof. dr hab. Jerzy Hausner – ekonomista, polityk, autor ponad 250 publikacji naukowych, związany z ­Uniwersytetem Ekonomicznym w Krakowie. Prof. dr hab. Jerzy Hausner – ekonomista, polityk, autor ponad 250 publikacji naukowych, związany z ­Uniwersytetem Ekonomicznym w Krakowie. Paweł Małecki / Agencja Gazeta
Prof. Jerzy Hausner, ekonomista, były wicepremier, członek Rady Polityki Pieniężnej, o sukcesach i porażkach polskiej gospodarki ostatnich 25 lat.
„Uważam, że mamy w sumie bardzo poprawny system bankowy i system nadzoru bankowego. Ale są i dziury”.Piotr Waniorek/Forum „Uważam, że mamy w sumie bardzo poprawny system bankowy i system nadzoru bankowego. Ale są i dziury”.

Jerzy Baczyński, Paweł Tarnowski: – Mieliśmy udane 25 lat? Polska transformacja okazała się sukcesem?
Jerzy Hausner: – Jasne, że tak. Aby zakwestionować tę tezę, a nie brak takich, co próbują, trzeba wykonywać jakieś makabryczne, umysłowe figury. Nie widzę żadnego powodu, żeby wycofać się z określenia: „oczywisty sukces”. Z międzynarodowych statystyk wynika jasno, że w swojej kategorii – państw Europy Środkowo-Wschodniej – przez ostatnie ćwierćwiecze polska gospodarka rozwijała się najszybciej, a dziś – w okresie globalnego kryzysu – jest dynamiczna i stabilna zarazem. Oczywiście nie twierdzę, że wszystko poszło perfekcyjnie.

Z sondaży wynika, że ludzie nie mają poczucia tego sukcesu. Pytani o stan, perspektywy gospodarki nie eksplodują optymizmem, są rozczarowani. Nie tyle może osobistą sytuacją, ile stanem państwa. I raczej nie wierzą w trwały sukces. Jak pan wyjaśnia tę sprzeczność? Polskie malkontenctwo? Z przekonaniem chwalą nas głównie za granicą.
W dużej części to efekt niskiej jakości publicznego opisu świata. Żyjemy w kraju, w którym liderzy opinii z reguły robią wszystko, żeby nas przekonać, że całe nasze państwo jest do bani. Wszystko systematycznie jest zohydzane, jak to się dziś mówi, hejtowane, w imię doraźnego zwycięstwa i walki o władzę.

Takie zachowanie klasy politycznej jest oczywiście irracjonalne. Skutek jest taki, że trwale i z premedytacją niszczy się zaufanie obywateli do instytucji publicznych. Dzisiaj, jak ludzie rozmawiają o czymś, co jest obiektywnie ważne, czyli o polityce, to okazuje się, że jest ona synonimem zła, zepsucia. W ten sposób zaczyna się proces autarkii obywatelskiej, trwałe odwracanie, uciekanie od państwa. I przez to nie ma żadnej siły naprawczej, topnieje grupa aktywnych obywateli. Mamy do czynienia z powszechną ucieczką od rozwiązywania problemów na rzecz szukania winnych. A na tym niewiele nowego się zbuduje.

A jak to było przed ćwierćwieczem? W jaki sposób budowaliśmy ten obecny ustrój? Ile tu było imitacji, podpowiedzi ekspertów z międzynarodowych instytucji finansowych, ile świadomych wyborów, a ile czystego przypadku?
Wspominając czas narodzin polskiego kapitalizmu, warto pamiętać, że to, co po 1989 r. powstało, nie było wynikiem jakiegoś uporządkowanego procesu, wejścia na wytyczoną drogę. Mieliśmy do czynienia z nietypową sytuacją, w której wszystko, co było dotychczas, po prostu się zawaliło. Formowanie nowego następowało od podstaw, w biegu. I to przez płotki. To było pójście szlakiem, którego nikt przedtem nie przetarł. Stan wojenny był próbą utrzymania starego porządku poprzez wojskową dyktaturę i koncentrację w jednym ręku wszystkich możliwych środków władzy. Nie było większej możliwej władzy, niż miał generał Wojciech Jaruzelski. I po czterech latach stanu wojennego ta władza absolutna okazała się bezsilna, nie była w stanie...

...zrobić nawet reform Pinocheta?
Żadnych reform, nawet cząstkowych. Mogła trwać, ale nie mogła niczego w sensowny sposób zmienić. Czas stanu wojennego został całkowicie zmarnowany, już nic sensownego w ramach tamtego systemu nie dawało się zrobić. Wielką zasługą Jaruzelskiego jest fakt, że wreszcie to zrozumiał, uznał, że musi porozumieć się z opozycją. Trzeba jednak pamiętać, w jakim wówczas wewnętrznym i zewnętrznym systemie żyliśmy, jakie były twarde ograniczenia.

Tworzyła się ustrojowa pustka.
I trzeba ją było czymś wypełnić. A po tym wszystkim, co się stało, jaki mógł być inny kierunek poszukiwań niż urynkowienie? Robili to już zresztą, jeszcze za czasów Jaruzelskiego, Wilczek z Rakowskim, a wcześniej, za czasów Gierka, ojcowie Wielkich Organizacji Gospodarczych, tzw. WOG. Niewiele to dawało, bo robili to niemądrze, połowicznie. Można powiedzieć, że z tego powodu mieliśmy do czynienia z procesami przyśpieszonego rozkładu. W sumie wylądowaliśmy w hiperinflacji.

Chińczycy też nigdy nie wyglądali na zatwardziałych liberałów, ale im reformy gospodarcze pod wieloma względami się udały.
No dobrze, ale tam sama struktura władzy jednak się nie rozpadła. W Chinach proces urynkowienia był wprowadzany twardą ręką, od góry, a tamtejsze społeczeństwo miało inne doświadczenia, inaczej patrzyło na świat, czegoś innego od władzy oczekiwało. Ówczesnej Polski na tego rodzaju kapitalizm państwowy po prostu nie było już stać, a nie jest też pewne, czy władza chciałaby tego popróbować. Uważam, że nie. Pozostawał marsz w kierunku gospodarki rynkowej.

Co to wtedy znaczyło?
W najwyżej rozwiniętych krajach Europy Zachodniej da się wyróżnić kanon wspólnych wartości i reguł instytucjonalnych. My parliśmy na Zachód, do Europy.

A czy istniał jakiś projekt? Czy odbyła się jakaś większa dyskusja, jaki rodzaj kapitalizmu budujemy, czy też miało nam wystarczyć 100 dni Balcerowicza i koncepcyjny dorobek jego ekipy, w grudniu 1989 r. zamieniony w 10 pierwszych ustaw?
Na początku, w warunkach hiperinflacji i gospodarczego rozpadu, trzeba było stanowczo reagować na chaos, nie dopuścić do jego utrwalenia. W pierwszych miesiącach było to raczej nieustanne gaszenie pożarów niż akademickie cyzelowanie programu na lata. Ale poważna, spokojniejsza dyskusja też w końcu się zaczęła, w 1992 r. Należałem wtedy do ludzi, którzy byli antybalcerowiczowscy. Mówiłem, że jest alternatywa, transformację gospodarki można przeprowadzić może nie wolniej, ale inaczej. Ostrzegałem, że zalety gospodarki rynkowej przesłaniają nam na razie jej cechy, które nie muszą, a nawet nie mogą się podobać, choćby groźbę wielkiego bezrobocia i pojawienia się fali populizmu, że całkiem realny jest kryzys finansowy państwa. I wszystko to nadeszło, tyle że później, niż sądziłem.

Paradoks polega na tym, że długo w mediach bezkrytycznie osłanialiście Balcerowicza, a ja go atakowałem. Teraz to ja go często bronię przed bezpardonowymi atakami. Dalej zresztą uważam, że ten fundament rynkowej gospodarki można było kłaść inaczej, mniejszym wysiłkiem i społecznym kosztem, jednocześnie jednak zrozumiałem, że gdyby Balcerowicz nie zrobił tego, co zrobił, to nie mielibyśmy, mówiąc wprost, na czym stanąć, że istniała realna groźba, że ugrzęźniemy na początku drogi. Dzisiaj wiadomo, że pewne rzeczy trzeba było robić natychmiast, szokowo i ktoś tak dogmatyczny jak Balcerowicz był tutaj potrzebny. Ale po tej terapii szokowej powinien się rozpocząć możliwie szybki proces dobudowywania wielu ważnych elementów porządku instytucjonalnego.

 

To się udało czy nie?
Częściowo tak. Uważam na przykład, że mamy w sumie bardzo poprawny system bankowy i system nadzoru bankowego. Ale są i dziury. Balcerowicz uważał, że niemal wszystko trzeba prywatyzować, więc nie ma do dziś dobrze wykształconego i sprawnie funkcjonującego nadzoru właścicielskiego nad majątkiem publicznym. Pomijam już fakt, że cały ten program powszechnej prywatyzacji z lat 90. był niepowodzeniem i nieszczęściem. Dobrze, że później od niego odstąpiono, stawiając na prywatyzację kapitałową z twardą, restrukturyzacyjną logiką.

To proste zero-jedynkowe widzenie świata skończyło się moim zdaniem w 1994 r., po przyjściu do rządu Grzegorza Kołodki. Nie podzielam jego oceny, że poprzednicy, a zwłaszcza Balcerowicz, wyłącznie się mylili, ale też trzeba mu oddać zasługę, że w tamtym czasie zaczęliśmy wprowadzać mnóstwo nowych rozwiązań, a jednocześnie zachowaliśmy rynkowy kurs i chroniliśmy makroekonomiczną stabilizację.

Poda pan jakiś konkretny przykład?
Proszę spojrzeć na Radę Polityki Pieniężnej. Istnieje blisko 20 lat, miała trzy różne składy, powoływane w odmiennych konstelacjach politycznych, z bardzo różnymi przewodniczącymi, i prowadzi podobnie ukierunkowaną politykę. Uważam, że ta instytucja się sprawdza. Kontrolujemy inflację, stabilizujemy makroekonomicznie gospodarkę. Narodowy Bank Polski też sprawnie działa. Takich efektywnie działających instytucji jest więcej.

Czegoś zabrakło?
Myślę, że działań w sferze mezzo- i mikroekonomicznej. W pierwszej fazie koncentrowaliśmy się na makroekonomii, licząc, że to załatwi największe problemy. Dla Balcerowicza nie było np. istotną sprawą, czy będzie jakaś władza regionalna. On nie widział związku między samorządem terytorialnym a gospodarką, uważał, że rynek załatwia wszystko. My zaczęliśmy dyskutować o warunkach rozwoju regionalnego, polityce strukturalnej, inaczej patrzeć na rynek pracy. Ale jeszcze raz chcę podkreślić: ja nie winię hurtem Balcerowicza, że w tamtym czasie nie zastanawiał się nad podobnymi problemami. Nikt takiego procesu nie przechodził. Fakt, niektóre problemy rozwiązaliśmy lepiej, inne gorzej, niektóre sobie sami stworzyliśmy. Np. wrogi na pierwszym etapie stosunek do przedsiębiorstw państwowych – były wówczas świadomie niszczone za pomocą dywidendy i popiwku, bo chodziło o to, żeby jak najszybciej je sprywatyzować – oczywiście podłamywał podstawy finansowe państwa. Stąd moja teza o kryzysie finansowym państwa w procesie transformacji. Prawdopodobnie wcześniejsze rozpoczęcie szerszych działań restrukturyzacyjnych, do czego potem zaczęliśmy dochodzić, byłoby pożądane. Oczywiście natychmiast powstają pytania, czy w tamtym czasie do wykonania takiego zadania mieliśmy odpowiednich ludzi, czy mieliśmy narzędzia? Nie było wielu przydatnych precedensów, musieliśmy wiele rzeczy wymyślać.

Na przykład specjalne strefy ekonomiczne?
Akurat tu byłem sceptyczny. Uważałem, że 17 tych stref to przesada. Wiesław Kaczmarek nalegał. Ostatecznie okazały się one całkiem dobrym dla nas rozwiązaniem, przyciągającym kapitał zagraniczny. Choć te strefy w obecnym kształcie też się przeżyły. To zresztą tylko przykład. Mam wrażenie, że tej inwencji, otwartości, nie brakowało nam do 2005 r. Proces wyczerpywania się innowacyjności w polityce publicznej, chęci poszukiwania nowych rozwiązań, odwagi w stawianiu problemów zaczął się stopniowo ujawniać i nasilać. Ogłosiliśmy sukces transformacji, w maju 2004 r. weszliśmy z fanfarami do Unii, potem walka szła głównie o to, żeby stabilizować i utrzymać władzę.

Surowa ocena.
Ale prawdziwa. Żaden system gospodarczy, jeśli ma działać wydajnie, a także pozostać trwale stabilnym, nie może zamieniać się w skamielinę. Tu nigdy nie można powiedzieć „zadanie wykonane”.

Patrząc na te 25 lat, widzi pan jakieś charakterystyczne, trwałe cechy naszej polityki gospodarczej?
Jest ten pierwszy okres trwający do 1991–92 r., w którym zaczynają się już pojawiać strajki, napięcia, nierównowagi i świadomość, że musimy podejmować działania, które wydawały się wtedy zbędne, bo wszystko miała załatwić „niewidzialna ręka rynku”. Szybko też zdano sobie sprawę, że to połączenie polityki Balcerowicza, prowadzącej do osłabienia przedsiębiorstw państwowych, które w tamtych czasach były przecież siecią bezpieczeństwa socjalnego, z polityką Jacka Kuronia doprowadziło do sytuacji absolutnego przeciążenia systemu zabezpieczenia społecznego. My do dzisiaj nie wyszliśmy z tamtego okresu, o czym co pewien czas przypominają nam choćby górnicy państwowych kopalń na Śląsku. Jednocześnie przy takich nieprzyjemnych i niepożądanych okazjach rosła jednak świadomość, że trzeba już przestać wypłacać hurtem te zasiłki, szukać środków aktywizowania zawodowego ludzi. Mam wrażenie, że ten system się stale uczył, on był inwencyjny, pojawiali się nowi ludzie i idee. Moim zdaniem ten państwowy mechanizm całkiem dobrze działał, nawet przy tych wszystkich kolejnych rządach koalicyjnych i rotacji władzy.

 

Po 2005 r. ten twórczy niepokój gdzieś wyparował. Dlaczego?
Demokracja okrzepła, partie polityczne spotężniały i coraz głośniej mówiono, że czas bezpartyjnych ekspertów mija. Lojalności wymagano wobec swoich, a nie wobec państwa. Technologia władzy wyraźnie zaczęła górować nad refleksją: po co ona jest. Machina państwowa ma naturalną tendencję do inercji, to jest cecha struktur biurokratycznych. Kiedy nie jest ona inercyjna? Kiedy istnieje silne przywództwo, które ją napędza. Często mówię, że w rządzie nie byłem ekonomistą tylko ekonomem. Musiałem motywować i gonić ludzi do roboty, wymagać, ale też wcześniej jasno wiedzieć, czego od współpracowników potrzebuję, jakich informacji mi brakuje i przede wszystkim, jaką sprawę chcę rozwiązać, co zmienić? Odrębną, niesłychanie ważną sprawą było zdobycie społecznego przyzwolenia na to rozwiązanie, co wymaga otwarcia na uczciwy, niepozorowany dialog, ale wcześniej my sami musieliśmy dobrze wiedzieć, co chcemy osiągnąć.

Chyba trochę idealizuje pan czasy koalicji SLD-PSL.
Nie sądzę. Ale oczywiście nie bagatelizuję słabych stron. Zgadzam się, że już wtedy zaczęło się deformowanie służby cywilnej, partyjne kolonizowanie państwa. To się wciąż pogłębia i trzeba to zatrzymać. Na końcu, co dziś brutalnie widać, jest już tylko przekonanie, że aparat państwa nie służy niczemu innemu, jak tylko podtrzymywaniu władzy. Ze swej strony stawiałem na ułożenie precyzyjnej agendy zadań, które musimy rozwiązać. Gdy aparat je zna, widzi sens podejmowanych działań, to staje się bardziej mobilny i szybko widać, kto się w ten proces angażuje, a kto próbuje obijać. Zostawiony sam sobie zaczyna tworzyć własne nisze, enklawy, szybko uczy mimikry i degeneruje się. Pomiędzy czterema reformami robionymi hurtem przez rząd Jerzego Buzka a polityką ciepłej wody w kranie, którą oferuje Donald Tusk, jest jednak jeszcze wielka przestrzeń dla zachowań, które mogą popychać sprawy do przodu i nie wywracać rządu.

Około 2005 r. transformacja została zamknięta, budynek został w zasadzie urządzony, ale też po zwycięstwie PiS pojawił się nowy czynnik, wysoka i niebezpieczna fala populizmu, z którą trzeba było się zmierzyć. Czy myśli pan, że istnieje jeszcze niebezpieczeństwo zburzenia tej mozolnie budowanej konstrukcji ustroju III RP?
Nie jesteśmy w stanie całkowicie takiego procesu zablokować. Po to są jednak instytucjonalne bezpieczniki, np. Trybunał Konstytucyjny, prezydent, bank centralny, niezależne sądy. Na początku zmian nasze państwo miało naprawdę wystarczającą siłę obywatelskiego entuzjazmu, żeby się bronić przed plagami. Teraz pojawiają się coraz groźniejsi populiści, jest inna sytuacja i przeciw tego rodzaju wirusom musimy budować silniejsze, instytucjonalne zabezpieczenia wolności. Ale najważniejsze, że to sami obywatele muszą bronić tej wolności. Jeżeli nie przyjmą pewnej części odpowiedzialności za państwo, to jej nie obronią.

Ramy systemu zostały już zbudowane. Mamy wszystkie niezbędne instytucje, niektóre nawet sprawne. Na tle Europy dajemy sobie radę. Natomiast jest cały archipelag mniej lub bardziej groźnych słabości. Jaka jest pańska lista obszarów, które najpilniej wymagają troski? Jak wygląda mapa słabości po 25 latach?
Mamy gospodarkę rynkową, dynamiczną, która jednak nie ma proinnowacyjnej orientacji. Sukces był możliwy m.in. dlatego, że okazaliśmy się zdeterminowani, zaradni, przedsiębiorczy, że kupowaliśmy za granicą w miarę niedrogie technologiczne rozwiązania, które poprawiały naszą wydajność pracy. Teraz dochodzimy do istotnego punktu, kiedy widać wyraźnie, że możemy ugrzęznąć w tzw. pułapce średniego dochodu. To nawet nie o to chodzi, że dochód nie będzie rósł. Problemem jest to, że jesteśmy ulokowani pomiędzy gospodarkami, które konkurują tanią pracą i niskimi cenami, a z drugiej strony mamy gospodarkę na bardzo wysokim poziomie zaawansowania technologicznego. Nie ma rady, będziemy się między nimi znajdować, ale musimy się przesuwać. Uciekać od konkurencji taniej siły roboczej w stronę nowoczesnych technologii.

Od czego zależy sukces takiego planu?
Od zmiany systemu szkolnictwa i sposobu finansowania badań na uczelniach. Szkolnictwo wyższe musi się stawać badawcze i uniwersyteckie, a ono stało się szkolno-zawodowe, przy czym w praktyce mało przydatne w rozwoju zawodowym. Ale lista jest dłuższa. Musimy poprawić warunki dla przedsiębiorczości, a więc m.in. uprościć system podatkowy, mieć służby skarbowe, które nie będą w przedsiębiorcy odruchowo dostrzegały przestępcy, pomyśleć o własnej bazie wytwórczej. W Polsce potrzebujemy nowoczesnego przemysłu i nowoczesnej produkcji. Inwestorzy, którzy tu mają zamiar zarabiać, też muszą nabrać pewności, że to jedyna sensowna droga. Skończmy więc z tą bezsensowną rywalizacją, który kraj Europy Środkowo-Wschodniej ma więcej montowni. One kiedyś stąd się wyniosą, pójdą sobie dalej, choćby na Ukrainę czy Białoruś. Musimy więc stworzyć nowoczesną politykę przemysłową. Bez tego Polska nie zacznie szybko się rozwijać. Ale powstrzymajmy się od etatyzmu; naszą siłą jest sektor prywatny, nie publiczny. Musimy też, w miarę szybko, znaleźć się w strefie euro.

Zatem: koniec przerwy?
Tusk prawidłowo wyczuł, że ludzie są zmęczeni transformacją, przestraszeni rządami PiS. Uważał, że agenda polityczna była nadmiernie przeciążona. Kłopot w tym, że premier nie ma żadnego planu głównego, zestawu zadań na kolejny cykl polityczny lub kolejną dekadę. Gdzie jest dziś mózg naszego państwa? Były zapowiedzi, kolejne exposé i niewiele sprawstwa. Państwo reaguje dziś głównie na afery medialne. To jest prawo i obowiązek rządzących powiedzieć: naszym zdaniem to i to jest najważniejsze i spróbujemy was przekonać, żebyście pomogli nam to zrobić, a jeszcze lepiej – włączyli się w to. To do ludzi przemówi. Tak sądzę. Tyle tylko, że to bardzo trudne, jeżeli po kilku głośno zapowiadanych otwarciach i rekonstrukcjach nic dalej sensownego się nie dzieje.

 

Prof. dr hab. Jerzy Hausner – ekonomista, polityk, autor ponad 250 publikacji naukowych, związany z ­Uniwersytetem Ekonomicznym w Krakowie. W latach 80. działał w PZPR, potem w SLD. W latach 1994–96 pełnił w koalicyjnym rządzie SLD-PSL Waldemara Pawlaka funkcję dyrektora generalnego Urzędu Rady Ministrów, a jako szef doradców wicepremiera i ministra finansów Grzegorza Kołodki współtworzył „Strategię dla Polski”. W październiku 2001 r. wybrany na posła IV kadencji z listy SLD. Zostaje też członkiem rządu Leszka Millera (2001–04), najpierw jako minister pracy i polityki społecznej, następnie również gospodarki, a od 2003 r. wicepremier. Stworzył tzw. plan Hausnera, czyli ambitny program naprawy finansów publicznych, który w większości nie doczekał się realizacji. Po dymisji rządu Millera objął stanowisko ministra gospodarki i pracy w randze wicepremiera w rządzie Marka Belki (2004–05). Od maja 2005 do marca 2006 r. był wiceprzewodniczącym Partii Demokratycznej. Od 2010 r. z rekomendacji PO członek Rady Polityki ­Pieniężnej.

Polityka 22.2014 (2960) z dnia 27.05.2014; Rynek; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Slalom przez płotki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną