Od kilku lat żyjemy na huśtawce: od euforii do depresji. Na początku był hurraoptymizm, który zaszczepili w nas amerykańscy analitycy z Waszyngtonu przekonujący, że pod stopami mamy prawdziwy skarb – 5,3 bln m sześc. gazu uwięzionego w skałach łupkowych. Choć szybko się wyjaśniło, że była to tylko hipoteza oparta na błędnych danych, zrobiła karierę. Gaz łupkowy natychmiast stał się paliwem politycznym. Świetnie nadawał się do podgrzewania emocji i tworzenia scenariuszy, w których Polska wyrastała na gazowe mocarstwo, dzięki czemu w cudowny sposób znikały trapiące nas problemy. Jednocześnie pojawił się lęk, że ktoś nam ten skarb chce zabrać, więc posypały się oskarżenia, że Ministerstwo Środowiska pochopnie przydziela zachodnim koncernom koncesje na poszukiwanie gazu niekonwencjonalnego. Że tego robić nie wolno, bo nie wiadomo, jakie inwestorzy mają intencje i czy tak naprawdę nie są aby ze Wschodu. Poza tym prawo do łupków powinno przysługiwać tylko firmom polskim.
Kolejne, już dokładniejsze badania Państwowego Instytutu Geologicznego wykonane wspólnie ze służbą geologiczną USA wskazywały, że wydobywalne zasoby gazu niekonwencjonalnego są dużo mniejsze – od 346 do 767 mld m sześc. Opinia publiczna spodziewała się jednak, że ten gaz popłynie lada moment. Szczególnie dopingowane były krajowe spółki państwowe, oczekiwano uruchomienia pierwszego komercyjnego wydobycia już w 2013 r.
Czas płynął, a gaz nie chciał. Niektóre firmy się wycofały. Wtedy nadeszło rozgoryczenie: po co myśmy się dali nabrać na te miraże. I tak jak kiedyś sypały się oskarżenia, że zachodnie firmy chcą nas pozbawić gazu, tak teraz pojawiły się pretensje – dlaczego się wycofują?
Łupki Sorosa
Dziś mamy taką sytuację: Ministerstwo Środowiska wydało 94 koncesje uprawniające do poszukiwania lub rozpoznawania węglowodorów z formacji łupkowych.