Jeśli jeden człowiek, który ma na imię Jarosław, myślał, że poradzi sobie z górnikami, to się mylił. Ja mieszkam w Rybniku. Tam jest taka ulica, Gliwicka 72. Na Gliwickiej 72 mieści się szpital psychiatryczny i, z całym szacunkiem do prezesa, jego miejsce jest właśnie tam – wołał do górników podczas strajkowej masówki w jednej z kopalń Jastrzębskiej Spółki Węglowej szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności Dominik Kolorz. Słuchacze nagrodzili go gromkimi brawami.
Tym Jarosławem, który zwariował, myśląc, że będąc prezesem, może sobie poradzić z załogą, jest Zagórowski, szef Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Znienawidzony przez górniczych liderów, chwalony przez ekspertów, wyróżniany biznesowymi nagrodami. Słynie z płomiennych wystąpień przeciw wszechwładzy związkowych bonzów. Zarzuca im, że manipulując górnikami, dławią i niszczą kopalnie, ograniczając ich szanse na rozwój. – Kierują się własnymi interesami. Są wysoko wynagradzani z kasy spółki i jako oddelegowani do pracy związkowej nie muszą pracować pod ziemią. W związkach zawodowych nie ma kadencyjności, więc to są działacze dożywotni, a czasami nawet dziedziczni. Po wielu latach zdają sobie sprawę, że nie byliby nawet w stanie wrócić do górniczej pracy – komentuje prezes.
Zagórowski mówi to, co wielu ludzi na Śląsku myśli, ale boi się głośno powiedzieć. Patrzą na niego z podziwem, ale dochodzą do podobnego wniosku jak Kolorz: szaleniec. I nie mogą się nadziwić, że w branży, w której rządzą związkowcy, tak radykalny menedżer zdołał przetrwać już osiem lat. Nikt w państwowym górnictwie nie trzyma się tak długo. Prezesi spółek zmieniają się jak w kalejdoskopie, choć starają się dobrze żyć ze związkami. Jeśli im się narażą, błyskawicznie tracą pracę.
Radykalizm Zagórowskiego próbował kopiować prezes Kompanii Węglowej Mirosław Taras.