Niespełna 10 lat temu Stefan Meller w „Gazecie Wyborczej” skonstatował celnie, że defektem polskiego myślenia o polityce jest rozumienie kompromisu według schematu: „nasze zwycięstwo, ich klęska”. Tymczasem w założeniu „dogadania się” każdy musi coś zyskać i z czegoś ustąpić. Przyjrzyjmy się więc w myśl tej złotej mądrości wtorkowym wydarzeniom.
Kiedy górnictwo staje nad krawędzią przepaści, właściciel rzuca mu koło ratunkowe. Żadna branża w kraju i na świecie nie posiada właściciela o tak gołębim sercu. Tak jest i tym razem: 1 maja (niech się święci!) Polska Grupa Górnicza ma zastąpić bankrutującą Kompanię Węglową.
Tak było też w 2003 r. Bankrutujące cztery spółki węglowe, kontrolowane i zarządzane przez Państwową Agencję Restrukturyzacji Górnictwa Węgla Kamiennego, przekształcono w Kompanię Węglową, która przez lata dumnie paradowała w pierwszym szeregu, z szyldem największej firmy węglowej w Europie. Wcześniej też były podobne zabiegi. Na czym ten myk organizacyjny polega? Na kasie, rzecz jasna.
W starych strukturach zostają długi, z którymi państwowy właściciel jakoś sobie radzi. Bo to ZUS i inne podatki to zawsze miliardy zobowiązań wobec dostawców: od energii i maszyn górniczych po papier toaletowy.
Dzisiaj Kompania Węglowa ma 8,5 mld zł zadłużenia, w tym 3 mld zł wobec dostawców materiałów i usług. Firmy okołogórnicze, bo tak je się nazywa, czekają na swoje pieniądze 120–150 dni. Przy poprzednich restrukturyzacyjnych zmianach musiały zgodzić się na zapłatę tylko części należności i… bankrutowały, ale to przecież pestka wobec widma bankructwa państwowej własności.
Tym razem jest podobnie, choć nie ma jasności, jaką politykę oddłużenia w spadku po Kompani Węglowej państwo przyjmie.