Dziś nazwisko Profus nie robi już dużego wrażenia. Ale na początku lat 90. robiło. I to jakie! – Pamiętam wielki baner „Profus Management” na fasadzie Dworca Centralnego w Warszawie. Umieszczony tak, żeby było go widać z okien hotelu Marriott. A co to był Marriott, to chyba nie muszę panu tłumaczyć?! – wspomina jeden z dawnych współpracowników biznesmena (czemu mówi anonimowo, dowiedzą się państwo niebawem). Marek Profus, warszawiak, rocznik 1952. Zaczynał od naprawiania telewizorów, magnetowidów i kamer. Ale jego prawdziwym żywiołem okazał się handel. Najpierw elektroniką (był w czasie przełomu polskim przedstawicielem m.in. niemieckiego Blaupunkta). A potem już właściwie wszystkim: metalami kolorowymi, bronią, paliwami, żywnością, stalą. W Rosji, na Bliskim Wschodzie, w Azji i Afryce. To imponowało. Zwłaszcza w czasach, gdy dla większości Polaków światowcem był już ten, kto postawił stopę na peronie dworca Keleti w Budapeszcie. Unikanie kredytów, niskie koszty własne, niskie marże zysku i szybko realizowane transakcje – to model biznesowy, który przez lata był wizytówką Marka Profusa. Trzykrotnie (lata 1994, 95 i 96) obwołanego przez „Wprost” najbogatszym Polakiem.
Fajny, równy facet
Skoro więc mowa o legendzie pierwszej fazy polskiej transformacji, sięgnijmy na chwilę do archiwum. „Właściciel Profus Management przypomina, że zaczynał od absolutnego zera. Nic nie odziedziczył, nie korzystał z koneksji i znajomości” – pisał „Wprost” w lipcu 1995 r. „Pieniądze na mnie nie działają (…).