Rząd ogłosił właśnie, że od roku 2018 będzie funkcjonował w Polsce system elektronicznych paragonów. Oznacza to, że kiedy pójdziemy do sklepu, dostaniemy nie tylko kwit poświadczający, że transakcja została zarejestrowana w kasie fiskalnej (z czego w dłuższej perspektywie również będzie można zrezygnować), ale też ta sama kasa będzie wysyłać informację o naszym zakupie do bazy ministerstwa finansów.
Wieść o nowym prawie (projekt ustawy jest obecnie w konsultacjach społecznych) wywołała już pierwsze negatywne komentarze. Czy rząd koniecznie musi wiedzieć, za ile zjadłem obiad albo że poszedłem na masaż? Czy to nie godzi w nasze prawo do prywatności?
Jeszcze większe lamenty słychać było jakiś czas temu, gdy poprzedni parlament uchwalił obowiązek tzw. jednolitego pliku kontrolnego (JPK). Chodzi o pomysł, żeby kolejno duży biznes (od połowy 2016 r.) oraz mali, średni (od 2017 r.), a na koniec także mikroprzedsiębiorcy (od 2018 r.) cyklicznie przesyłali do ministerstwa finansów swoje dane z ewidencji VAT. I tu pojawiały się lamenty: po co fiskusowi taka superbaza albo co jeśli dane z niej wyciekną i np. wraża konkurencja pozna szczegóły transakcji jakiejś firmy z jego poddostawcą?
Tych lęków nie można lekceważyć. Zwłaszcza że nowymi narzędziami będzie dysponował rząd PiS, który od momentu przejęcia władzy dał swoim wrogom wiele przykładów, że lubi ręcznie zarządzać administracją publiczną i wykorzystywać ją do swoich partykularnych celów.
Z drugiej strony nie możemy popadać w paranoję. Pomińmy już nawet to, że jak władza bardzo chce, to i bez e-paragonu (zwłaszcza jeżeli płacimy kartą) albo JPK wie sporo o zachowaniach konsumentów i biznesu. Tak naprawdę kluczowe jest jednak coś innego.
Tym kluczem jest obowiązujący w Polsce system podatkowy.