Jeśli do transakcji dojdzie, udział kapitału zagranicznego w naszym systemie bankowym spadłby poniżej 50 proc. I byłby to spektakularny (i niebezpieczny) sukces tzw. repolonizacji sektora bankowego.
Jeszcze przed rokiem taki rozwój wydarzeń wydawał się nieprawdopodobny. Zwłaszcza dla ówczesnego prezesa UniCredit Federico Ghizzoniego, który sprzedaży polskiego Pekao sobie nie wyobrażał. Mimo kłopotów grupy nie chciał pozbywać się kury znoszącej złote jajka. Polski bank co roku osiągał spore zyski i płacił dywidendę. Ale ostatni rok dużo zmienił. W Polsce zmienił się rząd, a we Włoszech koniunktura. Ostatnie stress-testy, przeprowadzone przez europejski nadzór finansowy, pokazały, że w razie dalszego pogorszenia sytuacji gospodarczej najstarszemu włoskiemu bankowi, Monte dei Paschi di Siena, grozi upadłość. UniCredit, żeby uniknąć takiego scenariusza, też na gwałt potrzebuje kapitału. Z grubsza licząc – około 5–6 mld euro. W dół ciągną go bowiem niespłacane kredyty, których grupa ma w portfelu ponad 50 mld euro.
Perła w koronie
Wraz z pogarszającą się sytuacją włoskiej gospodarki nierzetelnych kredytobiorców może przybywać. Akcjonariusze grupy nie czekali na wynik stress-testów, znali sytuację. W lipcu Federico Ghizzoni został zastąpiony przez Jeana-Pierre’a Mustiera, który kiedyś już w tym banku pracował. Zaraz potem UniCredit zaczął się odchudzać. Najpierw sprzedał 10 proc. akcji Fineco Banku i polskiego Pekao SA. Do tej pory nie bardzo wiadomo komu.
Nie ma to zresztą większego znaczenia. W rękach grupy ciągle pozostaje bowiem pakiet kontrolny. Mając 40,1 proc. udziałów polskiego banku, Włosi nadal sprawują w nim władzę. I nadal na gwałt potrzebują pieniędzy. Choć już nieco mniej, bo 4,5 mld euro. Cały Pekao SA wart jest dziś ok.