Gdyby zmarły w 1907 r. polski (białoruski?) Żyd Michał Marks zdołał przenieść się w przyszłość i zechciał wyruszyć z rodzinnego Słonimia do najbliższego sklepu z jego własnym nazwiskiem na szyldzie, to miałby do wyboru albo Wilno (200 km), albo Warszawę (350 km). Na Litwie szału nie ma. Działa tam jeden jedyny Marks&Spencer, choć ulokowany doskonale – przy reprezentacyjnym wileńskim Prospekcie Giedymina. Za to w Warszawie „swoich” sklepów mógłby Marks odwiedzić aż pięć. W tym okręt flagowy M&S w tej części Europy: trójpoziomowy salon w samym sercu tzw. Warszawskiej Ściany Wschodniej. A do tego jeszcze sześć innych polskich „Marksów”: we Wrocławiu (dwa), Gdyni, Koszalinie, Łodzi i Poznaniu.
Jedyny warunek. Pan Marks musiałby się pospieszyć. Jego biznesowi następcy w londyńskiej centrali zdecydowali bowiem o zamknięciu 53 zagranicznych placówek. Również tych u nas. Przyczyną są ich słabe wyniki finansowe. Generalnie firma radzi sobie dobrze. W rodzimej Wielkiej Brytanii (to tam Marks zakładał ze wspólnikiem pierwsze sklepy po emigracji ze Słonimia w latach 80. XIX w.) M&S wciąż jest niekwestionowaną legendą handlu detalicznego i utrzymuje ponad 900 placówek. Do tego dochodzi kolejnych 400 na całym świecie. Z Polski następcy Michała Marksa wychodzą z jednego prostego powodu. Odrzucił ich lokalny rynek.
Dlaczego odrzucił? – Marks&Spencer to dobry dowód, że polski rynek handlu detalicznego tylko z pozoru jest taki jak na Zachodzie. Różnice są jednak fundamentalne – uważa Agnieszka Górnicka, prezes agencji badania rynku Inquiry. Aby zrozumieć, na czym polega ta różnica, musimy wyobrazić sobie, jak wygląda typowy M&S w Wielkiej Brytanii. To zazwyczaj budynki liczące kilka kondygnacji w starych i dobrze skomunikowanych centrach miast.