Największymi psujami rynku sondażowego są politycy. Oni też, zdaniem Jerzego Głuszyńskiego, kiedyś związanego z CBOS i Pentor, obecnie szefa firmy badawczej Pro Publicum, są ich najbardziej nałogowymi konsumentami. Nigdzie tak często jak w Polsce nie bada się poparcia dla partii politycznych. Sondażami manipulować mogą wszyscy. I sami ankietowani, i zleceniodawcy, nierzetelne firmy badawcze na życzenie zlecającego.
Nie zmienia to faktu, że sondaże mają też zalety. – Dobrze się sprzedają, bo budzą społeczne zainteresowanie, są najszybszym sposobem poznania reakcji społeczeństwa, a także są tanie – wylicza Jerzy Głuszyński. I spodziewa się nagonki na firmy badawcze. Takiej, jaką pamięta z lat 90., kiedy wielu polityków żądało surowej kontroli ośrodków badania opinii publicznej. Najgłośniej domagali się tego Jarosław Kaczyński, Andrzej Lepper i Roman Giertych. Tym razem powodem nagonki może być nagły spadek poparcia dla partii rządzącej, już widoczny w badaniach.
Za uzyskanie odpowiedzi na pytanie: „na kogo byś głosował, gdyby wybory odbywały się w najbliższą niedzielę”, wystarczy zapłacić 1 tys. zł. To najniższa stawka. Wymaga jednak od ankietowanego samodzielnego wskazania nazwy partii. Więcej, bo 1,5 tys. zł, kosztuje, gdy w ankiecie pokazane jest menu, czyli zestaw partii do wyboru. To i tak tanio. Niska cena wynika z faktu, że w tej samej ankiecie, prócz pytania: „na kogo byś głosował, gdyby wybory odbywały się w najbliższą niedzielę”, trzeba także odpowiedzieć na pytanie w stylu: „czy wolisz, kiedy proszek dobrze pierze, czy powinien jeszcze ładnie pachnieć”.
Kiedy jedną ankietą załatwia się dwóch klientów, cena może być niższa.