Czółnem za chlebem
O co naprawdę chodzi w sporze o pracowników delegowanych
Prawica uwielbia używać formułki „Żeby było tak, jak było” do wyszydzania postulatów opozycji. Ale gdy przychodzi do sporu takiego jak ten o delegowanych, to PiS ekspresowo przeistacza się w obrońców ciepełka status quo. Przez wiele miesięcy polskie władze stoją na stanowisku, że nowe regulacje przepływu usług w ramach UE nie są dziś Europie potrzebne. A idące w tym kierunku propozycje Emmanuela Macrona oraz Komisji Europejskiej to nic innego jak chytry plan zniszczenia konkurencyjności polskich przedsiębiorców.
A że konkurencyjność ta zbyt często polega na socjalnym dumpingu i niskich płacach? Ten argument bywał w PiS grany przed wyborami 2015 r. W 2017 r. nie zostało po nim w retoryce prawicy przesadnie wiele śladów. Efekt? W sprawie delegowanych Beata Szydło stoi dokładnie tam, gdzie trzy lata temu stali Donald Tusk i Ewa Kopacz. Z tą tylko różnicą, że Platforma zdołała zbudować wówczas koalicję i zablokować pierwsze podejście Brukseli do reformy delegowania. A Szydło się to w 2017 r. (z powodu europejskiej samoizolacji Polski) prawdopodobnie nie uda.
To jednak dopiero początek zdziwień. W normalnej sytuacji można by oczekiwać, że najpotężniejszy związek zawodowy w kraju skrytykuje rząd za tak jawne stawianie interesu przedsiębiorców ponad interesem pracowników. Oficjalnie „S” zgadzała się z innymi centralami związkowymi, że Macronowska zasada „równej płacy za równą pracę” jest sensowna i potrzebna. W praktyce jednak, im w solidarnościowej hierarchii wyżej, tym więcej kluczenia i rozkładania rąk.
Teoretycznie sprawa delegowanych powinna stać się również łakomym kąskiem dla opozycji. Ale i tu pudło. Bo opozycja w sprawie delegowanych w gruncie rzeczy też stoi tam, gdzie PiS. I też uważa, że unijna walka z socjalnym dumpingiem jest sprzeczna z polską racją stanu.