Z tego, że trzeba będzie zamknąć sklepy, prezes Piotr Woś zdawał sobie sprawę już od co najmniej dwóch lat, co nie znaczy, że ten fakt akceptował. Kiedy jednak przed kilkoma miesiącami w oczy zajrzał strach, że któryś z poirytowanych brakiem zapłaty wierzycieli może złożyć w sądzie wniosek o upadłość sieci, na ten desperacki krok Piotr i Paweł spółka z o.o. zdecydowała się sama. To był element strategii wyprzedzającej, uniemożliwiającej ten ruch przeciwnikom. Zaraz go wycofała, ale i tak wystarczyło, żeby rynek stracił złudzenia. Wosiowie sobie nie radzą.
Jeszcze niedawno biznes poznańskich właścicieli rozwijał się dynamicznie. Bracia, wraz z mamą Eleonorą, zaczynali od otwarcia jednego sklepu w Poznaniu na początku lat 90. Żadne z nich wcześniej z handlem nie miało nic wspólnego. Mama pracowała w spółdzielni mieszkaniowej, Piotr był inżynierem, Paweł kucharzem. Piotr i Paweł najpierw otwierali nowe sklepy w Wielkopolsce, a po kilku latach także w centrum kraju. Podobną strategię mieli właściciele Bomi, zaczynający w Trójmieście, a potem Jerzy Mazgaj, otwierający placówki delikatesowej Almy w Krakowie i Warszawie. Wszyscy stali się pieszczochami mediów, byli dowodem, że Polak w handlu też potrafi.
Delikatesy pod nóż
Rynek podbijały jednak sieci zagranicznych hipermarketów. Polskie delikatesy stawiały na klienta aspirującego, szukającego bardziej wyszukanego asortymentu i gotowego za to więcej płacić. Liczyły, że takich szybko zacznie przybywać. Właściciele polskich delikatesów bacznie śledzili poczynania bezpośrednich konkurentów, za mało jednak rozglądali się po całym rynku. I przegapili, jak szybko się zmienia.
– Lata 90. to było eldorado – wspomina Robert Krzak, obecny wiceprezes Piotra i Pawła, który w latach 80.