Rybacy mówią o katastrofie ekologicznej, o agonii Bałtyku. Najgłośniej ci przybrzeżni znad Zatoki Puckiej. Wyciągają puste sieci. Pozostałych uwiera brak dorsza, który pozwalał zarobić. Naukowcy protestują przeciw słowu „katastrofa”. W końcu żaden tankowiec się nie rozbił, nie skaził ropą Bałtyku i jego wybrzeży. Niektórzy mówią o „gwałtownym tąpnięciu”. Większość wybiera słowo „proces” albo „transformacja”. Jej skutki z perspektywy człowieka są niepożądane. Ale to człowiek przyłożył rękę do zmian, które go niepokoją. Pojawiają się dylematy. Prawdziwe i fałszywe.
Użyźniać czy nie?
Z powodu rybackiego larum raz po raz odbywają się spotkania z udziałem ekspertów i polityków. Nad morzem i w stolicy. Rybacy jako dowód nieszczęścia przywożą dorsze – szkielet i skóra. W lutym po jednej z takich konferencji w kraj poszła wiadomość, że według naukowców wpływ na złą kondycję ryb może mieć „zbyt restrykcyjna polityka oczyszczania rzek wpływających do Bałtyku”. Że w efekcie Bałtyk jałowieje. Ubywa organizmów roślinnych i zwierzęcych, którymi żywiły się ryby.
O sprostowanie tych rewelacji, a raczej herezji, zaapelowały do mediów największe organizacje pozarządowe zajmujące się ekologią, w tym WWF Polska. Fundacja ta uważa eutrofizację, czyli przeżyźnienie wód związkami azotu i fosforu, za największy środowiskowy problem Morza Bałtyckiego. Bo gdy w wodzie jest dużo tych związków, to w ciepłe, bezwietrzne dni dochodzi do masowego zakwitu glonów i sinic. A te nie tylko zniechęcają do morskich kąpieli, ale także ograniczają dostęp światła do głębszych warstw wody. Światła, które jest potrzebne żyjącym tam organizmom. Potem obumarłe glony i sinice opadają na dno. Przy ich rozkładzie pochłaniany jest tlen, o który w przydennych warstwach wody jest coraz trudniej.