Wyniki Dino mogą imponować. Sieć supermarketów zwiększyła przychody w II kwartale tego roku aż o 38 proc. w porównaniu do II kwartału 2018 r. Oczywiście część tego wzrostu wynika z otwierania nowych sklepów, więc analitycy wolą patrzeć na inny wskaźnik. To wzrost przychodów LfL (czyli w sklepach porównywalnych). I on jest ogromny, bo wyniósł ponad 16 proc. Tymczasem lider polskiego rynku, czyli portugalska Biedronka, miał wzrost przychodów LfL o połowę mniejszy. Dino przekroczyło liczbę tysiąca sklepów i nie zamierza zwalniać. Oczywiście do Biedronki z prawie 3 tys. dyskontów jeszcze daleko, ale dystans stopniowo się zmniejsza.
Tesco – prawdziwy dinozaur polskiego handlu
Na drugim biegunie jest dziś Tesco, które zamyka w Polsce kolejne sklepy i już nawet nie udaje, że jest zadowolone ze swoich wyników w naszym kraju. Tesco ma obecnie 350 sklepów; liczba maleje. Poza likwidowaniem najbardziej nierentownych punktów ponad 60 hipermarketów zostanie mocno odchudzonych, czyli ich powierzchnia się zmniejszy. Tesco chce zwolnić grupowo 2 tys. pracowników, ale nie może się porozumieć ze związkami zawodowymi. Skąd te kłopoty?
To właśnie Tesco jest prawdziwym dinozaurem polskiego handlu, chociaż nazwa sieci Dino mogłaby sugerować coś zupełnie innego. Podczas gdy Dino znalazło dla siebie idealną receptę na rozwój, Tesco zupełnie straciło kontakt z rzeczywistością. Dino to sklepy średnich rozmiarów, do których klienci mają blisko i gdzie chodzą na codzienne zakupy. Wiedzą, czego się mogą spodziewać, i nie przeszkadza im wcale, że mają ograniczony wybór. Do tego Dino bardzo sprytnie postawiło na rozwój głównie w mniejszych miastach, a ogólnopolską ekspansję prowadzi stopniowo, region po regionie. Nie idzie na zderzenie z Biedronką czy Lidlem, ale szuka dla siebie niszy.
Czytaj także: Koniec polskich delikatesów?
Tesco w Polsce nie ma na siebie pomysłu
Tymczasem Tesco przez lata starało się przekonać klientów, że jest dla każdego. Inwestowało zarówno w hipermarkety, jak i w nieco mniejsze obiekty. Do tego tworzyło przy swoich sklepach niewielkie galerie handlowe, zamiast podpisywać umowy z tymi największymi. Dzisiaj nie jest dla każdego, tylko tak naprawdę dla nikogo. Jedni wolą dyskonty, bo bliżej domu, a ceny podobne. Inni wybierają hipermarkety w dużych centrach handlowych, skoro i tak są tam na zakupach czy idą do kina.
Tesco na te zmiany reaguje z ogromnym opóźnieniem i nadal nie wiadomo, czy ma pomysł na przyszłość w Polsce, czy raczej próbuje ograniczyć straty w poszukiwaniu kupców na kolejne sklepy.
Czytaj także: Zakaz handlu w niedzielę dobija Tesco oraz Piotra i Pawła
Nadążyć za polskim klientem
Historia Dino i Tesco pokazuje, jak szybko zmienia się nasz handel i jak bardzo trzeba być ostrożnym, żeby nie wpaść w Polsce w pułapkę. Nic dziwnego, że o ile kilkanaście lat temu każdy szanujący się duży koncern handlowy chciał mieć u nas sklepy, to dzisiaj chętnych jest już niewielu. Zwłaszcza gdy sieciom zaszkodziły zamknięte niedziele, a wkrótce ich sytuację jeszcze pogorszyć może nowy podatek handlowy, który PiS chce wprowadzić po wyborach. Jeśli tylko je wygra, a potem na swoją korzyść rozstrzygnie spór z Komisją Europejską.
Także Dino, chociaż dzisiaj jest ulubieńcem inwestorów na warszawskiej giełdzie, stanie wkrótce przed trudnymi wyborami. Jeśli będzie chciało utrzymać szalone tempo wzrostu, musi więcej zainwestować też w dużych aglomeracjach, gdzie konkurencja jest znacznie ostrzejsza. A do tego trzeba szybko reagować na zmiany naszych zachowań i oczekiwań. Chcemy np. coraz więcej produktów gotowych, które można szybko przyrządzić w domu. Ale równocześnie zwracamy uwagę na skład, więc lepiej nie stosować za dużo środków konserwujących. Oczekujemy świeżych owoców i warzyw, ale przecież słodkie i słone przekąski też są w modzie. Sklepy mają być czyste i przyjazne, kolejki do kasy jak najkrótsze, ale chociaż zarabiamy lepiej, cena wciąż ma ogromne znaczenie. Za polskim klientem niełatwo nadążyć.
Czytaj także: Biznesmeni, o których nic nie wiemy