Pytanie wydaje się niedorzeczne. Alphabet, gigant cyfrowego kapitalizmu, którego najważniejszą składową jest Google, ma na giełdzie wartość 930 mld dol. i ustępuje jedynie Microsoftowi i Apple. Na dodatek wycenę tę zdają się potwierdzać realne przychody, które w ubiegłym roku sięgnęły 136 mld dol. One z kolei są pochodną dominującej pozycji Google w cyfrowym świecie.
Ta dominacja stała się podstawą sukcesu finansowego polegającego na sprzedaży reklam w sposób zupełnie inny niż dotąd. Google postanowił powiązać wydatki na reklamę z jej skutecznością. Stało się to możliwe dzięki wiedzy, jaką wyszukiwarka zbiera o użytkownikach, śledząc nie tylko, o co pytają, ale także, o czym piszą w mailach.
Niby opuszczają, ale kontrolują
Wiedza ta umożliwia dopasowywanie reklam do profilu użytkownika, co już oznacza wzrost efektywności. Jeśli jeszcze do tego dołączy się rozliczanie na podstawie realnych zachowań odbiorców, to trudno się dziwić, że dziś Google wraz ze swym największym rywalem Facebookiem zajmują ok. 60 proc. globalnego rynku reklamy online, którego wartość w tym roku ma osiągnąć 333 mld dol. Tyle tylko, że ta niewyobrażalna potęga jest też dziś źródłem trudnych kiedyś do wyobrażenia problemów.
Mało kto lubi monopolistów, a taką przecież pozycję ma dziś Google na wielu polach cyfrowej rzeczywistości. Politykom nie podoba się to, że koncerny cyfrowe korzystają ze swego globalnego oddziaływania i zdolności do operowania ponad granicami, by podważać suwerenność państw. Unikają, jak mogą, płacenia podatków, starają się omijać lokalne przepisy dotyczące ochrony prywatności i bezpieczeństwa danych osobowych, wykorzystują swoją pozycję do nieuczciwej konkurencji. Niezadowolenie polityków nabrało konkretnego wymiaru: na przykład Komisja Europejska w sumie naliczyła Google 8 mld euro kar w trwających od 2010 r.