„Proszę państwa, ceny rosną. Tak, ceny rosną, ja sobie zdaję z tego sprawę. Ale państwo musicie mieć świadomość, że jak rosną wynagrodzenia, to niestety rosną też i ceny. Bo przedsiębiorcy podnoszą ceny dlatego, że im wzrastają koszty. Jak im wzrastają koszty, to oni starają się sobie to zrekompensować wzrostem cen. To są niestety normalne mechanizmy gospodarcze” – tak prezydent Andrzej Duda przygotowywał mieszkańców Nowego Miasta Lubawskiego na nadchodzącą inflację. Bo w tym roku ceny będą rosły szybciej niż w latach ubiegłych. Z wielu powodów.
Ten, który wskazał prezydent, to skutek uboczny PiSonomiki, czyli eksperymentów gospodarczych obecnej władzy. Polegają one głównie na sztucznym pobudzaniu popytu konsumpcyjnego, bo to dzisiaj podstawowy czynnik ratujący słabnące tempo wzrostu gospodarczego. Służą temu transfery socjalne, takie jak 500 plus, ale także nowe, czyli trzynasta emerytura, a w przyszłości i czternasta (tegoroczna „13” ma zostać wypłacana przed zbliżającymi się wyborami, żeby nie było wątpliwości co do jej politycznego charakteru).
Pobudzaniu popytu ma też służyć wymuszane na przedsiębiorcach podnoszenie płac w tempie szybszym od wzrostu produktywności i w skali często przekraczającej możliwości finansowe. W dłuższym horyzoncie czasowym windowanie kosztów działalności gospodarczej negatywnie odbije się na kondycji firm, ale liczy się to, co jest dziś, a nie to, co będzie kiedyś.
Zadekretowany dobrobyt
W tym roku rząd nakazał wzrost płacy minimalnej do 2600 zł, czyli o 350 zł więcej niż rok wcześniej. Takiego skoku polska gospodarka jeszcze nie przerabiała. Minęły dawno czasy, kiedy sprawy płacowe były negocjowane w trójkącie pracodawcy–związkowcy–rząd. Część firm spróbuje sobie z tym radzić, podnosząc ceny, tak jak zapowiedział prezydent, ale nie każda będzie mogła to zrobić z obawy o utratę klientów.