Niemal każdy polski internauta zetknął się z kwestionariuszem Polskie Badania Internetu. Prośba o udział w sondażu wyświetla się na ekranie komputera, kiedy korzystamy z wielu portali, np. Onet, Interia, Wirtualna Polska, gazeta.pl czy rzeczpospolita online, które są organizatorami przedsięwzięcia. Większość ludzi podchodzi do badania obojętnie i pozbywa się natrętnego pytania kliknięciem myszy, ale Jacek Świderski, szef portalu www.02.pl, się złości. Ma prawo być zły, bo z rankingów PBI korzystają reklamodawcy przy rozdzielaniu budżetów reklamowych, on zaś, w końcu właściciel dużego portalu, nie może patrzeć badaczom na ręce. – Chcąc mieć pewność, iż badania są rzetelne i nie dyskryminują naszej firmy, w ubiegłym roku zadeklarowaliśmy gotowość objęcia udziałów w spółce PBI, jak i delegowania własnego przedstawiciela do Rady Badania. Do dziś nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Wygląda na to, że największe portale zmówiły się, żeby ograniczyć konkurencję – podejrzewa Świderski.
Do podobnych konfliktów w biznesie dochodzi coraz częściej. Od chwili wejścia Polski do Unii rywalizacja stała się wyjątkowo ostra. Swoboda konkurencji, która niegdyś umożliwiła przedsiębiorcom wypłynięcie na szersze wody, teraz silnie im doskwiera. U dużych graczy rośnie poczucie zagrożenia i rodzi się pokusa zniszczenia przeciwnika za pomocą nielegalnych, równie starych jak sam kapitalizm, praktyk. W źle zorganizowanym państwie niekoniecznie wygrywa ten, kto ma lepszy i nowocześniejszy produkt, ale ten, kto zdobył na rynku pozycję dominującą i narzucił innym swoje warunki.
Witaj w klubie
Dziś niemal w każdej dziedzinie gospodarki działa po kilka izb, klubów i stowarzyszeń. Powołuje się je zazwyczaj do wymiany informacji, organizacji szkoleń, ustalania wspólnych standardów technicznych, a przede wszystkim lobbingu na rzecz wygodnych dla branży przepisów. Jeśli zorganizowani w izbach producenci osiągną na tym ostatnim polu sukces, to zwykle dzieje się to kosztem konsumentów i swobody konkurencji. Np. związki i stowarzyszenia szkół jazdy od lat apelują do ministra infrastruktury o wprowadzenie na ich usługi cen minimalnych. Na razie bez skutku. Co więcej, w 2003 r. Sąd Okręgowy w Warszawie ukarał za zmowę cenową kilka bydgoskich ośrodków szkolenia wysokimi grzywnami i ten lobbing osłabł, ale w tym środowisku idea powrotu do cen urzędowych bynajmniej nie umarła. – Konkurować należy jakością, a nie ceną. Niestety, nie znajdujemy w tej chwili poparcia naszych postulatów w kręgach parlamentarnych – ubolewa Roman Stencel, prezes Polskiej Federacji Ośrodków Szkolenia Kierowców i Instruktorów.
Z dystansem do intencji i poczynań organizacji biznesowych odnosi się Cezary Banasiński, były szef Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów: – Nieoficjalnie wiemy, że w tego rodzaju gremiach dochodzi do nielegalnych porozumień. Firmy ustalają ceny minimalne, dzielą się obszarami wpływów lub proponują takie zmiany w prawie, które ograniczają dostęp kolejnych graczy do rynku – mówi Banasiński. Takie wnioski wysuwa na podstawie prowadzonych przez UOKiK postępowań. W czerwcu br. pracownicy UOKiK przeszukiwali biura ośmiu producentów cementu podejrzanych o ustalanie cen. Ostatecznie kluczowe dowody na istnienie kartelu znaleziono w biurach stowarzyszenia Cement Polski.
Tego typu zmowy trudno udowodnić. Ich uczestnicy wiedzą przecież o nielegalności poczynań i zacierają ślady. Po nowelizacji prawa antymonopolowego UOKiK zaczął jednak odnosić drobne sukcesy. Wszystko dzięki przeniesieniu z prawa karnego instytucji świadka koronnego. Obecnie firma, która przyzna się, że była w zmowie i obciąży zeznaniami innych uczestników porozumienia, może liczyć na łagodniejsze traktowanie. Dzięki temu we wrześniu br. udało się udowodnić zmowę Polifarbu Cieszyn z największymi sieciami marketów budowlanych (zobowiązały się sprzedawać jego farby po jednakowej, sugerowanej przez producenta, cenie) i ukarać uczestników kartelu rekordową grzywną 110 mln zł.
Dwóch się kłóci, obywatel korzysta
Na szczęście interesy branż często bywają ze sobą sprzeczne. Wtedy jedne organizacje usiłują pokrzyżować szyki innym i stają w obronie wolnego rynku. Dwa lata temu Związek Pracodawców Gospodarki Odpadami (firmy prywatne) okazał się skuteczniejszy niż Krajowa Izba Gospodarki Odpadami (firmy komunalne, gminy). W efekcie parlament nie zgodził się na przywrócenie gminnego monopolu w wywózce i zagospodarowaniu śmieci, co groziłoby zwiększeniem domowych rachunków.
Takie wojny podjazdowe mają często wymiar lokalny, a pożytki, przy okazji, odnoszą okoliczni mieszkańcy. Np. Izba Przedsiębiorców Branży Pogrzebowej na swojej internetowej stronie informuje o postępowaniu antymonopolowym, jakie na jej wniosek wszczął UOKiK przeciwko zarządcy cmentarza komunalnego w Suwałkach. Chodziło o to, że rodzina zmarłego mogła korzystać z usług tylko jednego zakładu pogrzebowego prowadzonego przez zarząd cmentarza, który siłą rzeczy dyktował finansowe warunki. A to już był lokalny monopol.
Po doniesieniu Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji (zrzesza największe sieci handlowe) UOKiK wszczął postępowanie przeciwko 26 bankom, które uzgodniły tzw. ratę interchange, czyli prowizję pobieraną za transakcje dokonywane kartami płatniczymi. Efekt zmowy był taki, że prowizje, jakie płacą bankom handlowcy za obsługę kart, są w Polsce dwa razy wyższe niż na Zachodzie. To oczywiście pośrednio rzutuje na ceny towarów. Związek Banków Polskich, który wystąpił w obronie swoich członków, tylko pogorszył ich sytuację. Wyjaśniał, że porozumienie zapobiegło „wojnie cenowej na rynku kartowym”. Tymczasem taka „wojna” na pewno by się przydała, bo prowizje płacone przez firmy handlowe by spadły. Jest z czego ciąć, bo od dwóch lat większość banków ma rekordowe w swojej historii zyski.
Najszerszy wspólny front antymonopolowy tworzą obecnie Stowarzyszenie Niezależnych Warsztatów Samochodowych, Stowarzyszenie Dystrybutorów Części Motoryzacyjnych, Federacja Konsumentów i Polska Izba Ubezpieczeń. Jesienią 2005 r. zawiązały Koalicję na rzecz Wolnego Rynku Samochodowych Części Zamiennych. Nowe stowarzyszenie chce takiej zmiany przepisów, żeby producenci aut nie mogli w urzędzie patentowym zastrzec wzorów widocznych części pojazdów.
Teoretycznie kierowca ma wolny wybór – może kupić i zamontować w swoim aucie część oryginalną, sygnowaną marką samochodu, lub sięgnąć po dużo tańszy zamiennik. W praktyce wybór staje się iluzją – Fiat oraz Skoda, a potem kolejni producenci zastrzegli w polskim Urzędzie Patentowym wzory już ponad 200 części – głównie tych, które ulegają zniszczeniu podczas byle stłuczki – lamp, bocznych lusterek, szyb i błotników. – W efekcie producenci pojazdów mogą dowolnie sterować cenami części zamiennych, ponieważ kierowcy są skazani na jednego monopolistycznego dostawcę – tłumaczy Michał Kuczmierowski, rzecznik Koalicji. Rząd, do którego adresowane są te postulaty, jest w trudnej sytuacji. Musi zdecydować, czy w imię interesów mniejszych firm i przede wszystkim konsumentów warto iść na udry z koncernami, które zainwestowały w Polsce setki miliony złotych i dają tysiące miejsc pracy.
Władza pomoże
– Przedsiębiorcy, którzy usiłują zawłaszczyć rynek, wymuszając na ustawodawcy i rządzie korzystne dla nich rozwiązania, zachowują się racjonalnie, bronią swoich interesów. Natomiast pretensje można mieć do władz, jeśli wobec tych nacisków są uległe – uważa Andrzej Piotrowski z Centrum im. Adama Smitha. Tak się dziwnie składa, że na pobłażliwość i wparcie najczęściej mogą liczyć firmy państwowe. Formy wspierania są różne. TVP, która próbuje ściągać od wszystkich widzów abonament (w praktyce podatek), jednocześnie nie chce udostępniać prywatnym stacjom archiwalnych nagrań z czasów PRL. Zakłada (pewnie słusznie), że Ministerstwo Kultury oraz Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie będą protestować. Widzowie liczą się już mniej.
Na wsparcie samorządowych władz może liczyć Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych. To przy ich wydatnej pomocy PWPW nie tak dawno usiłowała zmonopolizować w Polsce część rynku usług fotograficznych. Jeszcze w 2004 r. po cichu dogadała się z szesnastoma starostami. Na mocy zawartego porozumienia urzędnicy referatów komunikacyjnych kierowali osoby wyrabiające prawo jazdy do jednego, umieszczonego na terenie urzędu, stanowiska z fotograficznym aparatem cyfrowym. Cena zdjęć niezbędnych do wystawienia dokumentu była już wliczona w pobierane w urzędzie opłaty. O wykorzystaniu fotografii przyniesionych z innego zakładu oczywiście nie mogło być mowy. Na szczęście w sprawę wdał się UOKiK i monopol pękł.
Zdarza się, że urzędnicy wspierają monopol prywatnej firmy nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Od września mieszkańcy Lublina mogą np. kontaktować się z ratuszem za pomocą darmowej telefonii internetowej Skype. Niestety, pomysł był niefortunny, gdyż ten komunikator ma charakter zamknięty (na numer Skypa nie mogą np. dzwonić użytkownicy jego konkurenta, czyli tlenofonu). Gdyby w podobny sposób Skype wspierali inni prezydenci miast, to pewnie wyrósłby nam kolejny telekomunikacyjny potentat.
Wraca stare
Takie wpadki się zdarzają, ale dla wolnego rynku nie mają większego znaczenia. Z łatwością poradzi sobie z nimi UOKiK. Ale już nie jest takie pewne, czy nie polegnie na innych, ważniejszych frontach, do czego może doprowadzić obecna polityka trzeszczącego dziś rządu. Ministerstwo Budownictwa opublikowało właśnie projekt ustawy „o utrzymaniu czystości i porządku w gminach”, który de facto otwiera drogę do reaktywowania monopolu zakładów komunalnych w transporcie i utylizacji śmieci. Cofamy się więc do czasów PRL.
O ile w III RP udało się kilka dławiących gospodarkę monopoli ograniczyć (Poczta Polska, PKP, część rynku telefonicznego, transport lotniczy), to z nastaniem IV niektóre zaczęły odżywać. Po upływie kadencji Cezarego Banasińskiego w UOKiK jedynym wyrazistym obrońcą wolnego rynku pozostaje Anna Streżyńska, szefowa Urzędu Komunikacji Elektronicznej, która zawzięcie walczy z monopolem TP SA. W innych branżach sprawa wygląda już gorzej.
Rząd zamiast prywatyzować, konsoliduje, co się da. Chce łączyć elektrownie i zakłady energetyczne. Jeżeli ten pomysł zrealizuje, ceny prądu wzrosną: będą je nam dyktować dwa, trzy koncerny, tak jak obecnie na rynku paliw robią to Orlen i Lotos. Ministrowie zamiast wspierać konkurencję, jeszcze ją ograniczają uzasadniając to względami bezpieczeństwa, zdrowia i – co brzmi najzabawniej – interesem konsumenta. A wyborcy często nie zdają sobie sprawy, że za nowymi regulacjami kryją się interesy branż i różnych grup zawodowych.
Tak właśnie było z ustawą o zawodzie psychologa i samorządzie psychologów. Prawo uchwalone przez Sejm w czerwcu 2001 r. (za rządów AWS) wprowadzało monopol na świadczenie porad psychologicznych dla tej grupy zawodowej. Tyle tylko, że prócz rozmaitych szarlatanów, prawa do prowadzenia psychoterapii pozbawiono też pedagogów, absolwentów resocjalizacji, a nawet psychiatrów. Ponieważ ustawa nie rozróżnia porad płatnych od tych udzielanych społecznie (np. w ramach grup wsparcia), to za nielegalny należałoby uznać ruch Anonimowych Alkoholików.
Nowe prawo miało wejść w życie w styczniu 2002 r., ale dzięki staraniom ówczesnego ministra pracy Jerzego Hausnera Sejm wydłużył ten termin o cztery lata. Kolejny minister pracy Krzysztof Michałkiewicz (PiS), ulegając argumentom Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, nie zrobił już nic. Tak więc zgodnie z obowiązującą od stycznia 2007 r. znowelizowaną ustawą klubami AA, na dobrą sprawę, powinien zająć się prokurator.
Równie miękki, tyle że wobec lobby aptekarskiego, okazał się minister zdrowia Zbigniew Religa. W sierpniu br. podległy mu nadzór farmaceutyczny zaczął walczyć z magistrami sprzedającymi leki przez Internet (ceny są o 10–30 proc. niższe, co nie podoba się właścicielom tradycyjnych aptek). We wrześniu szefowie izb aptekarskich odnieśli kolejne zwycięstwo. Minister zdrowia ogłosił, że od 2007 r. aptekę będzie można otworzyć w odległości co najmniej 3 km od już istniejącej. Urzędnicy dali się przekonać, że aptek mamy w kraju za dużo (13 tys.), a obecna konkurencja źle się odbija na jakości świadczonych usług.
Te argumenty od 16 lat powtarzały samorządy aptekarskie domagając się od kolejnych rządów wprowadzenia ograniczeń. Tym razem się uda, bo Prawa i Sprawiedliwości nie martwi, że nowe reglamentacje w tym zawodzie przełożą się na wyższe ceny leków. Stracą też młodzi farmaceuci, bo będzie mniej dla nich pracy, a powstaną większe kłopoty z założeniem własnej apteki.
Szerzący się protekcjonizm państwa, postępujące ograniczenie konkurencji i tworzenie monopoli tam, gdzie wcześniej ich nie było, utrudnia życie konsumentom, a na dłuższą metę wcale też nie służy branżom, które próbują szukać monopolistycznej ochrony.