Marzec 2006
No i koniec. Agora zamyka swoje najmłodsze dziecko – dziennik „Nowy Dzień”, w którym pracowałam jako dziennikarka. Tak jak ponad 100 osób dostaję wypowiedzenie i trzymiesięczną odprawę. Co dalej?
Jestem wykształcona, doświadczona, przedsiębiorcza i uparta. Mam wolny zawód. Jeżeli teraz nie założę własnej działalności gospodarczej, to kiedy? Teraz mam szansę na niższy ZUS i na dotację z Unii, za którą mogę kupić wszystko, co do pracy jest mi potrzebne: aparat fotograficzny, laptop, wielofunkcyjne urządzenie biurowe (drukarka, ksero, faks w jednym) i cyfrowy dyktafon. Do wydania lekko licząc 10 tys. zł.
W uszach dźwięczy mi głos przedsiębiorcy Jacka Moritza, który na łamach „Nowego Dnia” radził, jak uczciwie zarobić pierwszy milion: „Jeżeli weźmiesz na początku kredyt z banku, to będziesz pracowała dla banku, nie dla siebie. Zrób wszystko, żeby nie zaczynać od kredytu”.
Kwiecień 2006
Robię głęboki wdech i idę do Urzędu Pracy. Co ja piszę! Najpierw wlokę się pociągiem InterCity 5,5 godziny z Warszawy do Wrocławia. Tam przesiadam się w pociąg do Kłodzka, potem w autobus do Polanicy Zdroju i już po prawie 9 godzinach podróży jestem w domu (125 zł w jedną stronę). Zarejestrować się jako bezrobotna mogę tylko w miejscu zameldowania. W moim przypadku to drugi koniec Polski. A tylko jako bezrobotna mogę się starać o unijne pieniądze z programu. Postaw na siebie. Zależy mi na tym programie z dwóch powodów. Po pierwsze – mogę dostać sumę, której potrzebuję. Po drugie – jeżeli będę przez rok prowadziła swoją działalność, nie będę musiała zwracać tych pieniędzy! Skorzystam z dobrej rady uczciwego milionera i uniknę kredytu. Będę pracowała na siebie.
Sama rejestracja w Urzędzie Pracy nie jest kłopotliwa, o ile ma się ze sobą stertę dokumentów (dowód osobisty, świadectwa pracy, dyplomy, zaświadczenia), i o ile kłopotliwe nie jest odpowiadanie na pytania typu: dlaczego ostatnio nie pracowała pani o miesiąc dłużej na etacie? Byłby zasiłek.
Bez szans na zasiłek, ale z wypełnioną i podbitą kartą bezrobotnej idę do kolejnego pokoju, gdzie mam dostać propozycję pracy. Młodsza ode mnie jasnowłosa urzędniczka ze źle udawanym zainteresowaniem ogląda rubryki dotyczące wykształcenia: – No, wie pani, z takim wykształceniem to my dla pani pracy nie mamy.
Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Przepraszam, że nie jestem spawaczem albo rzeźnikiem i natychmiast nie wyjadę do Irlandii. Studia magisterskie i doktoranckie, praca na Uniwersytecie Warszawskim i dla kilku redakcji, wszystko to jest dla kłodzkiego Urzędu Pracy nie lada kłopotem. Teraz jestem pewna, że muszę za wszelką cenę postawić na siebie. Niestety, w urzędzie skończyła się transza unijnych pieniędzy. Trzeba czekać na następną. Jak długo? Nie wiadomo.
Znajomi trzymają kciuki, ale często słyszę: tracisz czas. Takie dotacje dostają tylko rodzina i znajomi królika. Lepiej wracaj do Warszawy i szybko szukaj pracy. Każdy zna kogoś, kto się starał o dotację i nie dostał. A dziecko kierowniczki czy dyrektora urzędu dostało. Zobaczymy.
Maj 2006
Nie będę czekała bezczynnie. Wypełniam sześciokartkowy „Wniosek bezrobotnego o przyznanie jednorazowo środków na podjęcie działalności gospodarczej”. Finezyjnemu tytułowi towarzyszą gwiazdki. Pierwsza to ostrzeżenie, że nie mogę zarejestrować działalności, zanim nie dostanę dotacji. Druga – jej kwota może stanowić maksymalnie pięciokrotną wysokość przeciętnego wynagrodzenia. Moje 10 tys. zł wciąż się w tym mieści.
Muszę nie tylko wyspowiadać się ze swojej sytuacji rodzinnej, zrobić listę firmowych zakupów, ale także biznesplan (przewidzieć miesięczne i roczne dochody i koszty prowadzenia działalności). Pod koniec wniosku okazuje się, że muszę jeszcze namówić dwie osoby, które za mnie poręczą i w razie mojego niepowodzenia, zwrócą dotację do urzędu.
Na to ryzyko zgadza się mama, zatrudniona w służbie zdrowia, i siostra, aplikantka adwokacka. Gdyby wiedziały, ile wysiłku będzie wymagało to poręczenie, pewnie by się nie zgodziły. Obie muszą znaleźć trzy osoby w zakładzie pracy do podbicia swoich zaświadczeń o zarobkach. Żadnej z nich nie udaje się to za pierwszym podejściem. Siostra musi kilka razy jechać na drugi koniec Wrocławia, żeby sprostać wymaganiom urzędu. Kłodzki ZOZ ma biura w kilku budynkach na terenie szpitala. Kiedy przy biurku akurat siedzi pani Krysia, jest niemal pewne, że pani Wandzi nie będzie. A między poszukiwaniami pracownic administracji mama musi jeszcze przyjmować pacjentki w przychodni na drugim końcu miasta, czego żadna administracja – ani szpitalna, ani urzędowa – nie przyjmuje do wiadomości. Po tygodniu mogę złożyć kompletny wniosek. W nagrodę słyszę, że jest wypełniony perfekcyjnie. I że urząd ma 30 dni na jego rozpatrzenie.
Czerwiec 2006
Na tablicy ogłoszeń szukam kursów, które mogłabym jako bezrobotna skończyć w Powiatowym Urzędzie Pracy. Nic z tego. Językowych akurat nie ma. Pierwszą napotkaną urzędniczkę pytam o kurs przedsiębiorczości. Jest, ale nie dla mnie. Nie jestem świeżo upieczoną absolwentką, a nawet gdybym była – jestem o 7 lat za stara. Chociaż nie chce mi się w to wierzyć, jednak jako bezrobotna 32-latka wychodzę z urzędu z niczym. Ani ofert pracy, ani możliwości nauki czegoś nowego!
Dzięki kawiarni internetowej (4 zł za godzinę) na stronach Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości znajduję bezpłatne szkolenie, jak założyć firmę. Mogę się też nauczyć robić biznesplan, analizę rynku i korzystania z funduszy unijnych. Oddycham głęboko – nie jestem zupełnie stracona.
Pod koniec miesiąca dostaję pismo z urzędu: „(…) Pani wniosek został wstępnie wytypowany do realizacji. (…) Prosimy o zgłoszenie się w terminie 14 dni od daty otrzymania nieniejszego (pisownia oryginalna) pisma w celu uzupełnienia złożonego wniosku”. Hurra! Ale co ja mam jeszcze uzupełniać w tym perfekcyjnie wypełnionym wniosku?
Lipiec 2006
Zanim zacznę załatwiać swoje sprawy, z konieczności wysłuchuję rozmowy telefonicznej, w której urzędniczka radzi komuś dostarczenie do urzędu lewej faktury, żeby tylko nie uruchamiać machiny zwracania pieniędzy. Zanim wyjdę ze zdziwienia, od tej samej pani dowiem się, że mam przynieść dokument potwierdzający moje prawa do domu, w którym zarejestruję działalność, akt zgonu ojca i zgodę pozostałych współwłaścicieli na moją działalność. Kiedy w końcu dostaję do ręki papiery do uzupełnienia, na moment zamieram. Nie ma w nich nic, czego nie byłoby w wypełnionym przeze mnie wcześniej unijnym wniosku. Za to będę musiała 12 razy napisać to samo, co napisałam wcześniej. Wypełnione przeze mnie wcześniej tabelki biznesplanu na miesiąc i rok teraz mam rozpisać na każdy miesiąc po kolei. A do tego mam ustosunkować się do kilku zagadnień: zasygnalizowanie najważniejszych elementów projektu (nie wiem, o co chodzi), segmenty rynku w miejscu prowadzenia działalności gospodarczej, charakterystyka konkurencji (to z grubsza treść mojej pracy doktorskiej), dostępność surowca (chyba moich szarych komórek?) czy „polityka odpadami”.
Oba nowe dokumenty nie mają rodowodu unijnego, zostały stworzone w Powiatowym Urzędzie Pracy w Kłodzku. Unii wystarczy tylko zapewnienie, że mam pomysł na działalność i że przez rok będę ją prowadziła (co łatwo sprawdzić), inaczej mam zwrócić całą kwotę. Ale to nie wystarcza Powiatowemu Urzędowi Pracy! Próbuję wykazać urzędniczce, że to absurd, na którego rozpatrzenie urząd będzie miał, oczywiście, kolejne 30 dni, co tylko powoduje, że zamiast działać na swój rachunek, ciągle jestem bezrobotna! Grochem o ścianę.
Doprowadzona do ostateczności ląduję w biurze dyrektor urzędu. Do niej też nie trafiają moje argumenty. Dokument jest, powstał w urzędzie i mam go wypełnić, choćby był najbardziej absurdalny, bo stworzył go jej pracownik. A kto wie, może napiszę coś więcej niż we wniosku? Przy okazji pani dyrektor kwestionuje podpisy rodzeństwa i mamy pod zgodą na moją działalność, bo nie podpisali się w obecności urzędnika (nie było o tym mowy), tylko w domu. Słyszę także, że niewykluczone, iż we własnym domu mieszkamy na dziko. W zamian ja nerwowo domagam się okazania kompetencji osoby, która chce ocenić moje szanse na rynku mediów. Kto w tym urzędzie ma konieczne do tego wykształcenie i doświadczenie? Szybko okazuje się, że tylko ja. Mimo wszystko słyszę zapewnienie, że urzędnicy, nie mając do tego żadnego przygotowania, i tak będą mnie oceniać i porównywać mój projekt z innymi pomysłami na działalność. Na przykład z automatem do lodów, który można latem ustawić w uzdrowisku. Kropka.
Żeby nie doszło do rękoczynów, wylatuję z gabinetu jak z procy. Na korytarzu rozstępuje się tłum podwładnych pani dyrektor, podsłuchujących pod drzwiami.
Znajomi oceniają teraz moje szanse na dotację jako minus jeden. A że w Urzędzie Pracy nic się nie zmieni i szkoda było moich nerwów – tego są pewni wszyscy. Pakuj się! – to słyszę najczęściej. Zagryzam zęby i w połowie miesiąca uparcie dostarczam do urzędu przepisane 12 razy papiery.
Sierpień 2006
Mija 30 dni, w ciągu których Powiatowy Urząd Pracy, w majestacie prawa, ustosunkowuje się do dostarczonych przeze mnie dokumentów. Jestem bezrobotna czwarty miesiąc i nie ma takiej siły na tej planecie, żeby to zmienić, chociaż do urzędu od razu przyszłam z pomysłem na siebie. Beze mnie urząd straci przecież rację bytu, więc się nie spieszy. Codziennie zagryzam zęby, odpuszczając kolejne aktualne tematy dziennikarskie, którymi mogłabym zarobić na siebie. Nic z tego – skoro jestem bezrobotna, nie wolno mi zarabiać. O ile, oczywiście, chcę być w zgodzie z prawem. Przestaję się dziwić, że wielu Polaków nie chce.
W połowie miesiąca nie wytrzymuję i dzwonię. Chcę wiedzieć, czy mam na co czekać. Pracownicy PUP nie wiedzą, no to kto ma wiedzieć? Zastępca dyrektora do spraw rynku pracy. Dzwonię codziennie przez kilka dni z rzędu – nigdy go nie ma. Jest w starostwie, właśnie wyszedł, jeszcze nie wrócił, rozmawia z drugiego telefonu, wyjechał itd. Jestem tak zdeterminowana, że dzwonię jak maniak – kilka razy dziennie. Mój dziki upór został nagrodzony: – Proszę czekać na listowną odpowiedź.
Pod koniec tygodnia nagle telefon: – Dlaczego nie wypełnia pani dokumentów związanych z dotacją? A więc jednak ją dostałam?! List przychodzi trzy dni później. Poczta Polska pokonuje 12 km z listem w dwa tygodnie.
Wrzesień 2006
Na podpisanie umowy mam przyjechać z żyrantami. Wszyscy muszą się zjawić w tym samym czasie. Jak u notariusza. Dlaczego urząd tego wymaga – nikt nie wie. Tak ma być i już. Razem z siostrą i mamą przychodzimy do urzędu w poniedziałek o 7.30 rano, żeby każda zdążyła do swojej pracy. Za trzy dni mam mieć całą kwotę na koncie. Dopiero po zakupach zakładam firmę i nareszcie działam. Do urzędu mam przyjść znów – już nie tylko z rachunkami, ale także z dowodami, że założyłam firmę. Jak to zrobić, wiem z Internetu. W PUP nie ma urzędnika, który wie, co krok po kroku powinnam zrobić. Na wszystko mam miesiąc.
Październik 2006
Zakupy załatwiam przez Internet lub na telefon. Tak jest najtaniej. Kiedy przychodzą pierwsze paczki, rozpiera mnie duma i przekonanie, że najgorsze już za mną.
Wpis do ewidencji w Urzędzie Miasta Polanicy Zdroju zajmuje mi dwa dni i jestem mile zdziwiona zachowaniem urzędniczki. Jest pomocna, wyręcza mnie, w czym może, podpowiada. Płacę 105 zł i moja działalność pod nazwą „Pierwsza! Jowita Sylwia Flankowska” jest wpisana do ewidencji. Na koniec dostrzegam na ścianie pismo oprawione w ramkę, gdzie burmistrz Polanicy zobowiązuje swoich pracowników do usatysfakcjonowania petentów urzędu i gwarantuje to osobiście.
Po regon muszę się udać do... Wrocławia albo Wałbrzycha. 80 lub 110 km do przejechania albo będę czekała ponad tydzień na list! Łapię dokumenty i gnam na autobus. Kierowca PKS, bez zbędnych formalności, zabiera teczkę z dokumentami. Po dwóch godzinach we Wrocławiu przejmuje ją brat. Na drugi dzień mam już regon w kieszeni. Zaoszczędziłam 5 dni.
Bogatsza o dwa dokumenty idę do ZUS. Jestem ciekawa, dlaczego mogę mieć niższą składkę ZUS. Jak będę musiała zamknąć firmę, nie dostanę zasiłku. Aha.
Wypełniam kolejne dwa formularze i mam wrażenie, że za każdym razem wpisuję po kilka razy te same informacje – adres, PESEL, NIP, chociaż wszystko jest w ramach jednego urzędu. – Proszę udowodnić, że to jest pani NIP – słyszę nagle i głupieję. Na to mnie nikt nie przygotował. Internet też nie. Przecież świadczę swoim podpisem, że informacje są prawdziwe. Już trzeci raz jestem traktowana jak oszustka, na wszelki wypadek.
Albo udowodnię, że to mój NIP, albo nic nie załatwię. Bo tak jest w ustawie. Do kłodzkiego Urzędu Skarbowego wchodzę już bardziej nerwowo. Dwa razy wypełniam zgłoszenie identyfikacyjne, bo się mylę. Znowu adres, NIP, regon, PESEL. Na duplikat dokumentu o przyznaniu numeru NIP mam czekać... tydzień. Po nerwowej rozmowie z kierowniczką słyszę, że Urząd Skarbowy może potwierdzić mój NIP innym drukiem. Mam go wypełnić natychmiast, zapłacić 16 zł, a urzędniczka się pod nim podpisze i z tym mogę natychmiast wrócić do ZUS. Do Urzędu Skarbowego mam za to donieść... wypis z księgi wieczystej, bo decyzja tego samego Urzędu Skarbowego, tylko wydana w innym pokoju, że jestem współwłaścicielką domu, w którym mieszkam, nie wystarczy. Sąd Rejonowy każe płacić 6 zł za wypis i zgłosić się za tydzień.
Kiedy w końcu wracam ze stertą papierów do Urzędu Pracy, powłóczę nogami. Na zagraconym biurku urzędniczki rozkładam dokumenty i faktury. Chociaż to urząd potrzebuje kopii (mnie są potrzebne oryginały dokumentów), urzędniczka zmusza mnie do skserowania wszystkiego na własny koszt. I to poza urzędem. Po kolejnym wdrapaniu się na trzecie piętro bez windy nagle słyszę: – Proszę wydać jeszcze dzisiaj 77 groszy i wrócić z fakturą i ksero faktury.
Stanowczo odmawiam. Jestem gotowa natychmiast położyć jej na biurku te pieniądze i nigdy tam nie wracać. – Pani nie wie, co tu się będzie działo z powodu tych niewydanych groszy! – słyszę. Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi.
Nie pamiętam już, po co mi to wszystko było. Nie pamiętam, czy chciałam coś sprzedawać, czy produkować. Spotkany przypadkowo w sklepie sąsiad radzi, żebym zajrzała do papierów: – Tam jest napisane, co chciałaś robić. Sam kupuje dwie czekolady. – Też idę do urzędu i muszę przebłagać urzędniczki, żeby mi wydały papier dziś, a nie za trzy dni – usprawiedliwia się. – Ale to dobrze, że postawiłaś na siebie i nie wyjechałaś za granicę. Trzymam kciuki!
Chciałam pisać i robić zdjęcia – tak wynika z dokumentów. Teraz nie tylko nie mam na to ochoty. Ja nie mam na to siły.