Marcin Kosiński prowadzi w państwowym gimnazjum lekcje gimnastyki. Jako dyplomowany trener po AWF dorabia też na miejskim basenie. Postanowił zainwestować w siebie. I to właśnie teraz, gdy od paru miesięcy dostępne są darmowe kursy i szkolenia finansowane przez Unię.
– Początkowo myślałem o kursie informatycznym, ale znalazłem w gazecie ogłoszenie Fundacji Wróć, która szukała chętnych do nauki pływania i rehabilitacji metodą Halliwick – opowiada Kosiński. W maju przeszedł intensywne szkolenie. Mówi, że nowa technika pozwala mu lepiej uczyć osoby niepełnosprawne. Te umiejętności chce wykorzystać u siebie w szkole i sezonowo w niemieckim ośrodku rehabilitacyjnym.
Kosiński nie jest wyjątkiem. Setki tysięcy osób mogą teraz w podobny sposób korzystać z unijnych dotacji. Z Brukseli do Polski coraz szerszym strumieniem płyną miliardy euro. Trafiają do rolników (dopłaty do hektara), gmin (na budowę dróg, kanalizacji) i zwykłych ludzi (kursy i zawodowe szkolenia). Część tych zajęć przeznaczona jest dla bezrobotnych, którzy z racji niskich kwalifikacji lub wieku nie potrafią znaleźć stałej pracy. Coraz więcej kursów jest też dla pracujących, którzy myślą o zmianie zawodu lub (jak Kosiński) o podniesieniu kwalifikacji. Z komercyjnej oferty nie korzystali, bo była za droga.
Pilne Pszczółki
Kosiński znalazł się w gronie 61 tys. mieszkańców woj. pomorskiego, którzy w tym roku korzystali z programów edukacyjnych nadzorowanych przez tamtejszy Wojewódzki Urząd Pracy. Na przeszkolenie każdej z nich WUP miał 1275 zł. Na jego internetowej stronie jest wykaz 30 szkoleń sponsorowanych przez Europejski Fundusz Społeczny, z telefonami do organizatorów. – Powiesiliśmy je w sieci, bo dzwoniący blokowali centralę – mówi Joanna Witkowska, wicedyrektor WUP.
Ci sami ludzie na początku roku szturmowali Centrum Kształcenia Ustawicznego w Sopocie, które na darmowe szkolenie komputerowe przyjęło 140 osób, a trzy razy tyle musiało odesłać. – W darmowych kursach uczestniczą lekarze, dyrektorzy, a także przedszkolanki i ślusarze – opowiada wicedyrektor Elżbieta Kośmicka, organizator szkolenia, która prowadzi właśnie kolejny nabór. Jeszcze więcej ludzi zgłaszało się do trzech szkół językowych, które otworzyły bezpłatne kursy niemieckiego i angielskiego. Tam na jedno miejsce przypadało pięciu chętnych. Do końca roku z kolejnych szkoleń unijnych skorzysta 60 tys. mieszkańców Trójmiasta i okolic.
Wśród nich znajdzie się 150 strażników miejskich i policjantów, którzy od września mają się uczyć angielskiego. W dużym mieście łatwiej trafić na atrakcyjne szkolenie, ale i małe gminy nie chcą być gorsze. Szkoleniowym zagłębiem stały się ostatnio Pszczółki. Ta licząca 7,5 tys. mieszkańców miejscowość leży między Gdańskiem a Tczewem. Pani wójt, Hanna Brejwo, za unijne pieniądze remontuje drogi, buduje kanalizację i ścieżkę rowerową. Jest też współautorem 17 projektów edukacyjnych finansowanych z najróżniejszych źródeł (głównie z UE). Za pieniądze z Brukseli rolnicy zdobywają nowe kwalifikacje. 20 osób zyskało uprawnienia operatorów koparek i dziś pracują przy budowie autostrady. Gminni urzędnicy kończą kursy z prawa administracyjnego i zamówień publicznych. Mieszkańcy uczą się języków, a ich dzieci mają darmowe korepetycje. Są też kursy wymierających zawodów – kowalstwa, rękodzieła.
Przedsiębiorcza wójt zdobyła nawet pieniądze w Ministerstwie Kultury na kursy gotowania i tańca towarzyskiego. – W naszej szkole grono pedagogiczne pilnie uczy się języków, bo w przyszłym roku jedziemy na praktyki do innych krajów Unii – mówi Mariola Kupryciuk, nauczycielka informatyki.
Pęd do wiedzy, chęć zdobycia nowych umiejętności są dzisiaj charakterystyczne dla wielu Polaków. Z badań Ipsos opublikowanych w raporcie „Szkolenia w Polsce” wynika, że 45 proc. osób chciałoby podnosić kwalifikacje. Sześć lat temu takie deklaracje składało 31 proc. badanych. To oznacza, że potencjalny popyt na usługi szkoleniowe wzrósł niemal o połowę. Najbardziej zainteresowane kursami są osoby z niskim wykształceniem. Już wiedzą, że nowe umiejętności to często jedyny sposób zdobycia stałej posady.
Szkolenie z migania
Nie wszędzie i nie zawsze jest tak dobrze. – Wiele kursów dla bezrobotnych jest prowadzonych na żałośnie niskim poziomie. Urzędnikom zależy, żeby przeszkolić jak najwięcej ludzi za małe pieniądze. Dzień komercyjnego szkolenia kosztuje 3 tys. zł. Tymczasem przetargi wygrywają dyletanci, którzy zadowalają się stawką 300 zł – mówi Tomasz Dąbrowski z krakowskiej firmy szkoleniowej Grupa 24. – Staramy się dbać o jakość szkoleń i jest ona coraz lepsza – ripostuje dyrektor Magda Tarczewska z resortu pracy. – Staramy się eliminować naciągaczy.
Niedawno jedna z komisji kwalifikacyjnych wyrzuciła do kosza informatyczny projekt, w którym podstawowym kosztem szkolenia były sowite gaże dla 11 nadzorujących je kierowników. Wciąż trafiają się, choć rzadziej niż poprzednio, pomysły całkiem absurdalne. – Pewna instytucja chciała uczyć bezdomnych surfowania w Internecie. I tam też zamieszczać ogłoszenia o kursie. Jeżeli przyjąć za dobrą monetę zapewnienia urzędników, pomysłodawcy podobnych szkoleniowych bubli nie mają dziś szans.
Widać to już w Pszczółkach, gdzie od jesieni Caritas za pieniądze z Europejskiego Funduszu Społecznego będzie przyuczał chętnych do pracy w domach opieki. – Spośród zgłaszanych projektów staramy się wybierać te, które najlepiej pasują do potrzeb rynku pracy – zapewnia Joanna Witkowska z gdańskiego WUP. Barierą może okazać się deficyt wykwalifikowanych trenerów, o czym przekonała się m.in. Fundacja Pomocy Dzieciom Poszkodowanym w Wypadkach Samochodowych Wróć z Jantara. Jej założyciele postanowili za pieniądze Europejskiego Funduszu Społecznego (EFS) uczyć języka migowego. – Polski Związek Głuchych sam zarabia na podobnych kursach. Odmówił współpracy wychodząc z założenia, że będziemy stanowić dla nich konkurencję. Nasz kurs jednak się odbędzie, bo udało się znaleźć kompetentnych trenerów na uniwersytecie – opowiada doradca od funduszy unijnych Mariusz Kowalik. Jednocześnie jako wolontariusz pomaga fundacji przy jej szkoleniowych projektach.
Wielka fala pieniędzy
– Dla nas fundusze europejskie są niczym fala tsunami. Nie do poznania zmienią rynek, na którym działamy – mówi z obawą w głosie Piotr Piasecki, szef Polskiej Izby Firm Szkoleniowych. Korzyści płynące z darmowych szkoleń dla ich uczestników są ewidentne, ale już właściciele tysięcy firm szkoleniowych pośrednio na tym tracą.
Przed akcesją cały rynek szkoleń w Polsce szacowano na 2,5 mld zł. Od dwóch lat błyskawicznie się rozwija. Na dokształcanie i podnoszenie kwalifikacji zawodowych Polska dostała z Brukseli 8 mld zł. Te pieniądze należy wydać do 2008 r. W ciągu następnych pięciu lat będzie do dyspozycji kolejne 36 mld zł. To góra pieniędzy, która właścicieli firm szkoleniowych po prostu przeraża. – Kiedy w 2004 r. PARP ogłosił, że już wkrótce na rynek trafi 250 mln euro na szkolenia dla firm, nasi klienci zaczęli rezygnować z płatnych usług. Nasze przychody spadły wówczas o 30 proc. – wyjaśnia właściciel firmy specjalizującej się w szkoleniach korporacyjnych.
Podstawowa zasada jest taka, że na unijnych dotacjach nie wolno zarabiać. Firmy dostają pieniądze wyłącznie z tytułu poniesionych kosztów. O oficjalnych zyskach nie może być mowy. – Realizując unijne programy budujemy markę i prestiż własnej firmy. Jeśli szkolenie się uda, to jest nadzieja, że uczestnicy darmowych kursów do nas wrócą już na komercyjnych zasadach – tłumaczy Robert Bzik z firmy Altkom, która bardzo liczy się na rynku szkoleń informatycznych.
Jest też inna, bardziej wymierna, korzyść. Za unijne pieniądze można reklamować nie tylko dotowane kursy, ale też ich organizatora. Zysku z tego nie ma, ale przynajmniej rosną przychody i zatrudnienie. To znak, że firma krzepnie i się rozwija. Z drugiej strony dotowane kursy często wypierają z rynku te komercyjne. – Skoro w jednej firmie kurs rachunkowości kosztuje 1500 zł, a za rogiem jest organizowany identyczny, tylko że za pół ceny lub za darmo, to tylko głupi skorzystałby z pierwszej oferty – mówi Andrzej Jania, właściciel firmy Anvix z Krakowa, która rocznie szkoli około tysiąca osób w dziedzinie prawa i biznesu.
W praktyce do podobnych konfrontacji dochodzi rzadko, bo na otwarte szkolenia komercyjne trudno teraz znaleźć chętnych. Nawet sformowanie kilkuosobowej grupy bywa problemem. – Szukam nisz, koncentruję się na szkoleniach zamkniętych, dla dużych firm, gdzie tematyka i zakres są dopasowane do indywidualnych potrzeb – tłumaczy Andrzej Jania. Nie wszystkim taka sztuka się udaje. Z tego właśnie powodu niejednej firmie grozi upadek.
W bardzo trudnej sytuacji znalazła się np. JDJ Services, szkoła językowa senatora Jacka Bachalskiego. Pech chciał, że jego firma specjalizuje się w kształceniu osób dorosłych i pracujących. A to właśnie do nich kierowane są teraz darmowe kursy języka angielskiego finansowane z EFS. W tej sytuacji Bachalski zatrudnił 20-osobowy zespół do pisania wniosków o unijne dotacje. 10 projektów zostało przyjętych i JDJ za unijne pieniądze szkoliło teraz kilka tysięcy osób. Czyli happy end? Niekoniecznie. Dwudziestoprocentowa zaliczka z wojewódzkich urzędów pracy na poczet wydatków skończyła się po tygodniu. A na kolejne pieniądze z WUP trzeba czekać nawet pół roku. Tyle polskim urzędnikom zajmuje często badanie i rozliczanie faktur.
– Żeby utrzymać płynność finansową, musiałem sprzedać dom w Londynie – opowiada Bachalski.
– Duże firmy szkoleniowe starają się działać rozważniej. Uwzględniają ryzyko zatorów płatniczych i dostosowują wielkość projektów do swoich możliwości, tak by mogły je przez dłuższy czas prowadzić za własne pieniądze – mówi Magdalena Guillet z warszawskiej firmy Cegos Polska. Według niej instytucje odpowiedzialne za nadzór i rozliczanie unijnych programów robią to coraz sprawniej. Dla firm szkoleniowych, które czekają na pieniądze, jest to dobra wiadomość. Dla pozostałych, zwłaszcza tych prowadzących otwarte kursy, już nie. Szkoleniowe tsunami może jeszcze bardziej dać im się we znaki. Chyba że rację mają najwięksi optymiści. Twierdzą, że gospodarka będzie tak szybko się rozwijać, a zapotrzebowanie na profesjonalne kursy na tyle rosnąć, że przetrwają nawet organizatorzy komercyjnych szkoleń.
Na razie bezrobocie w Pszczółkach nie jest już największym problemem. W całym woj. pomorskim w maju spadło o 4,6 proc. Część młodych ludzi wyjechała za granicę, inni znaleźli pracę na miejscu. Było im łatwiej m.in. dzięki unijnym szkoleniom.