Kto pilnie potrzebuje pieniędzy i idzie dziś do legalnie działającej prywatnej firmy pożyczkowej, tego czekają dwie niespodzianki. Pierwsza jest miła, bo takie pożyczki stały się dużo tańsze, niż były jeszcze kilka miesięcy temu. Druga fatalna, bo szybko okazuje się, że także tutaj, klientom bez porządnej historii kredytowej, ciężko będzie pozyskać pieniądze. Większość odchodzi z kwitkiem. Do tej pory było odwrotnie. Branża pożyczkowa kojarzyła się z wysokimi opłatami, ale równocześnie z łatwym i szybkim dostępem do pieniędzy. Skąd te zmiany?
Limity kosztów pożyczek i kredytów ustalane są w Polsce przez państwo. Roczne odsetki mogą wynosić maksymalnie dwukrotność stopy referencyjnej NBP (obecnie to zaledwie 0,1 proc.) powiększonej o 3,5 proc. W tej chwili zatem samo oprocentowanie nie przekracza poziomu 7,2 proc. w skali roku. To oczywiście nie koniec kosztów, bo już od dawna zarówno banki, jak i firmy pożyczkowe dodają inne opłaty, takie jak prowizja czy obowiązkowe ubezpieczenie. Od 2016 r. ich wysokość także jest limitowana. Do kwietnia tego roku górna granica wynosiła 25 proc. wartości pożyczki plus dodatkowe 30 proc. za każdy rok jej spłaty. Oznaczało to, że kto pożyczał na przykład 1 tys. zł na rok, ten musiał oddać maksymalnie 1550 zł plus odsetki (obecnie 72 zł). Taka sama pożyczka na pół roku kosztowała 1400 zł (oraz 36 zł odsetek).
Nowe limity
Rząd już w zeszłym roku, pod naciskiem resortu sprawiedliwości, planował znacznie obniżyć te limity, przeciwko czemu ostro protestowały firmy pożyczkowe. Gdy zaczęła się pandemia, do akcji wkroczył Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który przekonywał, że właśnie teraz wiele osób może wpaść w pułapkę zadłużenia. UOKiK zaproponował, aby radykalnie ograniczyć koszty kredytów i pożyczek, a politycy wpisali odpowiednie postanowienia do pierwszej tarczy antykryzysowej.