Rozmowa z Krzysztofem Oppenheimem, doradcą kredytowym w firmie Oppenheim Enterprise
Dlaczego banki nie lubią, gdy klient chce zakup mieszkania lub domu w całości sfinansować kredytem?
Kredytując 100 proc. wartości nieruchomości, bankowiec ma wątpliwości. Czy jeśli coś pójdzie źle (np. klient przestanie spłacać raty), będzie mógł odzyskać wszystkie pieniądze. Jeśli dojdzie do windykacji długu z hipoteki, trzeba będzie zaangażować komornika, firmy windykacyjne, prawników, zorganizować licytację. Przejęcie nieruchomości nie jest w takiej sytuacji ani łatwe, ani tanie. A i zadłużone mieszkania na licytacjach sprzedają się po niższych cenach. W takim przypadku bank sporo straci na udzielonym kredycie.
Mimo to właśnie kredyty bez wkładu własnego stały się bardzo popularne.
Powód jest oczywisty. Takie zachowania wymusiła coraz ostrzejsza konkurencja. Zdecydowana większość banków kredytuje 100 proc. wartości nieruchomości – wyjątkiem są tylko te z grupy banków hipotecznych np. NYKREDIT, ale to specyficzne instytucje finansowe, działające na podstawie odrębnej ustawy.
Są już nawet takie banki, które nie tylko kredytują koszt zakupu nieruchomości, ale też dołożą pożyczkę na koszty transakcji i opłaty czy dodatkowo na mniejszy remont. W praktyce dają więc kredyt na 120 proc. wartości nieruchomości.
Niektórzy doradcy finansowi przekonują, żeby zawsze brać kredyt na całą nieruchomość, zaś ewentualnie posiadane oszczędności inwestować np. w fundusze. Co pan o tym sądzi?
Doradzam ostrożność. Moda na łączenie kredytu z zakupem funduszy przyszła z zagranicy. Taka wiązana sprzedaż stosowana jest też w Polsce przez niektóre firmy pośrednictwa kredytowego.
Reklama