Ból stóp
Kryzys bankowy rozlewa się po świecie. Czy czeka nas powtórka z krachu w 2008 r.?
Każdy z kwartetu, który dostarczył milionom ludzi niechcianych emocji – Silicon Valley Bank, Signature Bank, First Republic Bank i Credit Suisse – popadł w tarapaty z innych przyczyn. W miniony piątek do zespołu dopisano jeszcze jednego orkiestranta – Deutsche Bank.
Niczym bumerang wraca jednak pytanie, czy to powtórka 2008 r.? Na szczęście na razie na to nie wygląda. 15 lat temu renomowane instytucje finansowe miały portfele tak wypchane śmieciowymi pożyczkami, że wybór był prosty: albo patrzeć, jak toną, albo je ratować. Z drobnymi wyjątkami ratowano. A ratowano, bo na horyzoncie majaczyła wizja chaosu, anarchii i głębokiej recesji. Dziś banki, przynajmniej na papierze, wydają się silniejsze, mają więcej kapitału, aby amortyzować straty. Nadzór ma więcej narzędzi – co nie znaczy, że ich mądrze używa. Prawo poprawiono, co nie znaczy, że jest przestrzegane.
Podczas gdy najczęstsze ryzyko banku dotyczy tego, czy pożyczkobiorca chce i da radę spłacać zaciągnięty kredyt, dziś większym problemem stała się wytrzymałość banków na zmiany stóp procentowych i ich zdolność do wypłaty depozytów, gdy klienci zapukają po swoje pieniądze. Te dwa ryzyka: stóp procentowych i płynności ściśle się ze sobą wiążą.
Marzec przyniósł pierwsze poważne upadki banków od 2008 r. – w Ameryce wypadli z gry zawodnicy spoza ekstraklasy, choć ulokowani w symbolicznych miejscach: Silicon Valley Bank, w sercu Doliny Krzemowej, i Signature Bank, z centralą na nowojorskiej Piątej Alei.
Socjalistyczni kapitaliści
Silicon Valley Bank (SVB) padł ofiarą własnego sukcesu i własnej niekompetencji. W ciągu roku podwoił depozyty i nie bardzo wiedząc, co z nimi zrobić, zainwestował ogromną część, aż 55 proc., w papiery wartościowe o stałej stopie oprocentowania, takie jak obligacje rządu USA.