Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Rynek

Skoryguj mnie

Daleko jeszcze do prawdziwego kryzysu i prawdziwej paniki. Ale będzie nerwowo.

Inwestorzy giełdowi, nie tylko w Warszawie, miotają się ostatnio między strachem a nadzieją. Po fatalnej końcówce ubiegłego tygodnia wczorajsza sesja przyniosła wreszcie solidne wzrosty indeksów. Czy to już koniec kilkutygodniowej korekty, o której wszyscy mówili, że przyjdzie, ale mało kto umiał wyznaczyć jej termin?

Problem w tym, że, jak to zwykle na giełdzie, na dwoje babka wróżyła. Mimo mocnego wywindowania wskaźników w Warszawie to nie u nas zaczął się „czas refleksji". Zimny prysznic i tym razem zgotowano nam w USA, a konkretnie na amerykańskim, potwornie rozbudowanym i przegrzanym, rynku kredytów hipotecznych. Kiedy stało się jasne, że po kolejnych podwyżkach stóp procentowych kłopoty będą mieć nie tylko setki tysięcy pożyczkobiorców, ale także dziesiątki wielkich banków i instytucji finansowych beztrosko dających kredyt na dom każdemu, kto chciał go brać, nastroje wyraźnie się zwarzyły. Raz dany w Stanach sygnał do odwrotu szybko przeniósł się niemal na cały świat i oczywiście dotarł również do Warszawy. Długo jeszcze będzie tak, że gdy amerykańska gospodarka kicha, to wszędzie indziej co najmniej mają katar. Oby nie przerodził się w zapalenie płuc.

Na razie wiadomo tyle, że po zdecydowanej i zakrojonej na dawno nie widzianą skalę interwencji banków centralnych najważniejszych państw (chcą za wszelką cenę, i słusznie, stabilizować system bankowy), a także oficjalnej deklaracji Chińczyków, że nadal będą utrzymywać gigantyczne rezerwy w dolarach, daleko do prawdziwego kryzysu i prawdziwej paniki. Ale nerwowo będzie jeszcze przez długi czas.

W Warszawie jest o tyle lepiej, że na międzynarodowe kłopoty nie nakładają się żadne lokalne zawirowania.

Reklama