Punkt wyjścia jest następujący: w sprawie przyjęcia euro nie mamy wyboru. Po podpisaniu traktatu akcesyjnego do Unii, podobnie jak pozostałe państwa z ostatniego zaciągu, musimy porzucić narodową walutę. Takie przyjęliśmy traktatowe zobowiązanie. Sprawą otwartą, do dyskusji i negocjacji z Europejskim Bankiem Centralnym oraz ministrami finansów eurolandu, są warunki wejścia do strefy oraz sama data. Od 2004 r. z nowej dwunastki euro wprowadziły na razie Słowenia, Malta, Cypr, a ostatnio Słowacja. Pozostali albo bardzo chcą, ale nie mogą (nie spełniają tzw. kryteriów traktatu z Maastricht, opisujących stan gospodarki, przy którym kraj zostanie przyjęty do klubu), albo uważają, że to jeszcze nie pora.
W Polsce, z jednej strony, jest lepiej niż w pozostałych krajach aspirujących do strefy (nasza gospodarka jest bez wątpienia w lepszym stanie i mamy większe szanse spełnić kryteria z Maastricht), z drugiej zaś gorzej, bo w tej sprawie nie ma politycznej zgody. Rząd chciałby widzieć euro jak najszybciej. Donald Tusk ciągle mówi o 2012 r., choć zaraz dodaje: „nie jestem w tej sprawie dogmatykiem”. Jarosław Kaczyński nie kwestionuje, przynajmniej oficjalnie, naszych traktatowych zobowiązań, a nawet sensu członkostwa w eurolandzie, ale powiada, że 2012 r. to za wcześnie. Jego zdaniem, wprowadzając euro nie tylko utracimy część narodowej suwerenności, możliwość kształtowania stóp procentowych, ale będziemy też wolniej się rozwijać. Wchodźmy, powiada, do strefy, gdy już zbliżymy się w poziomie rozwoju gospodarczego do liderów Europy.
Obóz PiS w sprawie euro wydaje się nieugięty. Zgodzi się na niezbędne zmiany w konstytucji tylko pod warunkiem przeprowadzenia ogólnonarodowego referendum, w którym padłoby pytanie o najlepszą datę przyjęcia euro.