Pewności w tej sprawie nie ma nikt. Ale kryzys trwa na tyle długo, że gospodarka teoretycznie mogłaby dotknąć dna. Po lekkiej recesji–stagnacji w pierwszej połowie 2008 r. w kolejnych dwóch kwartałach przeżyliśmy ekonomiczne piekło. Najpierw na skraju bankructwa stanęły kolejne wielkie instytucje finansowe, uratowane przed zagładą tylko dzięki niewiarygodnie hojnej pomocy, na którą zdecydowały się rządy najwyżej rozwiniętych państw. Banki poczuły się więc pewniej, ale przestał płynąć normalny strumień kredytów do firm. Otrzymaną od rządów i banków centralnych gotówkę instytucje finansowe wolały trzymać pod kluczem (a ewentualne nadwyżki wypłacać własnym menedżerom w formie wielomilionowych premii).
Drastyczne ograniczenie strumienia kredytu oznaczało rosnące problemy dla przedsiębiorstw ze wszystkich gałęzi gospodarki. Na skraju bankructwa stanęły Chrysler, General Motors i inne firmy motoryzacyjne. Zapaść przeżyło europejskie i amerykańskie budownictwo. Szybko zaczęło rosnąć bezrobocie. Przerażeni konsumenci gwałtownie ograniczyli wydatki starając się przede wszystkim spłacać zaciągnięte w czasie lat finansowego szaleństwa kredyty. Chodziło o to, żeby banki nie zabierały im domów. Nie mając kredytów i odbiorców firmy zaczęły ograniczać swoje plany rozwojowe. Gwałtownie spadły inwestycje i obroty światowego handlu. To z kolei uderzyło w kraje rozwijające się, które w minionych latach za główny motor postępu miały inwestycje zagraniczne i eksport. A więc również w Polskę.
Media pełne były złych informacji i jeszcze gorszych prognoz. Prawdopodobnie przyczyniły się one do dalszego rozdmuchania kryzysu epatując ludzi katastroficznymi wizjami utraty oszczędności, pracy i dachu nad głową.
Zaraźliwa panika
Jakkolwiek zła była sytuacja światowej gospodarki, zawsze można ją było pogorszyć strasząc obywateli jeszcze większą ruiną.