Jeszcze dwa lata temu wstąpienie do strefy euro było powodem do dumy. Polacy i Węgrzy z zazdrością patrzyli na Słowaków, gdy ci na progu kryzysu finansowego przystępowali do unii walutowej. Podczas gdy złoty i forint jesienią 2008 r. leciały na łeb na szyję, korona trzymała się mocno, wsparta wiarygodnością euro, które miało ją wkrótce zastąpić. Gdy na początku 2011 r. Estonia weszła do strefy euro, nawet w Tallinie wspólną walutę witano z mieszanymi uczuciami. Niemal połowa Estończyków uważa, że ich kraj popełnił błąd, a czołowy przeciwnik przyjęcia euro twierdzi, że Estonia „zdobyła ostatni bilet na »Titanica«”. Ledwie premier Andrus Ansip uroczyście wypłacił pierwsze estońskie euro z bankomatu, jego kraj został poproszony do kasy: Estonia musiała wyłożyć 800 mln euro na ratowanie Grecji i Irlandii. A na tym się nie skończy.
Ubiegły rok upłynął pod znakiem deficytów, czyli obaw o zdolność państw do domknięcia swoich budżetów. Pod presją rynków rządy strefy euro musiały je równoważyć, czyli ciąć wydatki i podnosić podatki, by zmniejszyć przepaść między rozchodami a przychodami. Teraz uwaga rynków przenosi się na długi publiczne: nabywcy obligacji zaczynają mieć wątpliwości, czy słabsi członkowie unii walutowej będą w stanie kiedykolwiek je spłacić. Nie dlatego, że spekulanci uwzięli się na euro, ale dlatego, że kluczem do spłaty długów jest wzrost gospodarczy. A prognozy na rok 2011 nie są różowe: Eurostat przewiduje dla eurolandu średni wzrost PKB o marne 1,5 proc., przy czym ze znaczących gospodarek strefy tylko niemiecka urośnie powyżej 2 proc. Grecka skurczy się o 3 proc.