O sprawie zrobiło się naprawdę głośno, gdy ostatecznie zbuntowały się sklepy, na które przypada dziś największy ciężar finansowy utrzymania systemu. W zależności od rodzaju karty (debetowa, kredytowa, charge) do niedawna płaciły one bankom 1,45–1,64 proc. wartości każdego, regulowanego przez klienta rachunku jako tzw. opłatę interchange (stanowiącą ok. 85 proc. opłaty pobieranej od akceptanta, czyli sklepu, firmy usługowej). To dwa razy więcej niż muszą średnio płacić akceptanci w krajach Unii Europejskiej i aż 8 razy więcej niż np. w Finlandii czy na Węgrzech. Zdarzało się, że przy najdroższych, prestiżowych kartach pełna opłata akceptanta sięgała 3,5 proc. I przez lata, mimo narzekań handlu oraz oskarżeń pod adresem banków i organizacji kartowych o monopolistyczną zmowę, niewiele się zmieniało.
Obciążyć klienta
Zdesperowani handlowcy wpadli więc na pomysł, by podzielić się tym kosztem… z klientami sklepów, w postaci ekstraopłaty przy płatności kartą (tzw. surcharge). Posiadacz karty, zwłaszcza kredytowej, co prawda płaci już bankowi m.in. za jej wydanie, użytkowanie czy wykonywanie niektórych czynności w bankomatach, ale przy większych obrotach wystawcy kart często te opłaty anulują.
Jak mogą, starają się też zachęcać do korzystania z plastikowego pieniądza, bo na różne sposoby dobrze na tym zarabiają. Np. do karty debetowej potrzebne jest powiązane z nią konto, z którego się kartę zasila. Na nim klienci trzymają więc często spore środki, w wielu przypadkach niemal nieoprocentowane. Dla banków to może być istotne źródło taniego pieniądza. Użytkownicy kart z taką sytuacją dość łatwo się jednak godzą.
Już dużo gorzej, jak wynika z badań, byłoby z dodatkowymi opłatami za użytkowanie kart.