Monety jedno- i dwugroszowe to dziś ekonomiczne dziwactwo. Sam surowiec, z którego zostały wykonane, kosztuje więcej, niż wynosi ich wartość nominalna. Tona jednogroszówek zawiera ok. 600 tys. monet, czyli 6 tys. zł. Jednak ilość stopu potrzebna do ich wybicia, z powodu wysokich cen metali na światowych rynkach, warta jest ponad trzy razy więcej, bo ok. 20 tys. zł. To dlatego w Internecie nie brakuje ogłoszeń osób skupujących najmniejsze monety i płacących za nie więcej niż nominalna wartość.
Kłopot w tym, że chociaż nieliczni próbują na tej sytuacji zarobić, wszyscy jako podatnicy tracimy. Tylko w ciągu ostatnich pięciu lat Narodowy Bank Polski wprowadził do obiegu ponad 1,4 mld jednogroszówek i 764 mln dwugroszówek. Dla porównania monet o nominale 1 zł wybito w tym czasie zaledwie 52 mln, a pięciozłotówek – 94 mln.
Zaokrąglanie w modzie
W tej chwili na 13 mld polskich monet, jakie znajdują się w obiegu, aż 7 mld to jedno- i dwugroszówki. Apetyt na nie jest niepohamowany, bo wiele z nich szybko znajduje się w tzw. obiegu martwym, np. wyrzucone z kieszeni do słoika czy domowych pudełek. Tymczasem handlowcy, aby wydawać resztę, ciągle potrzebują kolejnych partii monet o najmniejszych nominałach. Żeby rozwiązać ten problem, bank centralny proponuje metodę sprawdzoną już w wielu krajach. Trzeba po prostu zacząć zaokrąglać wysokość rachunku, a wtedy popyt na jedno- i dwugroszówki szybko spadnie.
Najświeższy przykład to Kanada, gdzie na początku lutego br. narodowa mennica przestała dostarczać na rynek monety o nominale jednego centa, nazywane tam „penny”. Najmniejszym nominałem jest w tej chwili 5 centów kanadyjskich, więc w sklepach ceny dla osób płacących gotówką są tak zaokrąglane, żeby na końcu znalazła się cyfra 5 lub 0.