Nobel z ekonomii pojawił się dopiero w 1969 r. (w innych dziedzinach nagrody przyznawane są od 1901 r.) i od początku budził kontrowersje. Zdaniem jednych – ekonomia nie jest „wystarczająco naukowa”, zdaniem innych jej wkład w postęp ludzkości nie zasługuje na prestiż związany z Noblem. Z czasem doszły obawy, że ponieważ w ciągu pierwszych piętnastu lat wszyscy wybitni ekonomiści albo dostali nagrodę, albo zmarli, to mocno przerzedziła się pula wielkich i zaczęto sięgać po drugi garnitur. Wielu ekonomistów podziela ten sentyment.
George Stigler (Nobel 1982) przyjmując nagrodę powiedział, że centralnym zadaniem nauki empirycznej, takiej jak ekonomia, jest objaśnianie wydarzeń, a to całkiem co innego niż stawianie czoła problemom, które dręczą społeczeństwo. Jednak ekonomia od dawna próbuje pojąć, od czego zależy wzrost gospodarczy. Od lat spiera się o to, ile rynku, a ile rządu. Ostatnio doszły pytania o to, jak przejść z gospodarki planowej do rynkowej i czy globalizacja to panaceum, czy wręcz przeciwnie.
Idee w ringu
Gdy 80 lat temu centralnie planowana sowiecka maszyna przemysłowa pracowała na pełen gwizdek, jednymi z pierwszych, którzy kwestionowali sens tego eksperymentu, byli dwaj ekonomiści austriaccy Ludwig von Mises i Fryderyk von Hayek. Mises zidentyfikował fundamentalną, jak się później okazało, wadę socjalistycznej gospodarki planowej, a mianowicie brak sygnałów rynkowych niezbędnych dla racjonalnej alokacji zasobów. Argumentował, że konsekwencją będzie ekonomiczny chaos i polityczna opresja. Sam Mikołaj Bucharin, architekt sowieckiego NEP, określał Misesa mianem najbardziej oświeconego krytyka komunizmu.
W 1982 r., aby zwiększyć produkcję miękkich rękawiczek ze skórki kretów, rząd ZSRR podniósł z 20 do 50 kopiejek cenę skupu. Niedługo potem magazyny w całym kraju były zawalone skórkami, których przemysł nie był w stanie przerobić, więc zaczęły gnić. Ministerstwo przemysłu lekkiego zwróciło się z wnioskiem do Centralnego Urzędu Cen o obniżenie cen skupu, ale Urząd nie odpowiadał, bo miał na głowie 24 mln innych cen. A poza tym, nawet gdyby znalazł chwilę czasu na krety, to o ile obniżyć ceny, aby znów ich za parę tygodni nie musieć podnosić? Los centralnego planisty był ciężki i niewdzięczny.
Fryderyk von Hayek (laureat Nobla w 1974 r. za prace w dziedzinie teorii pieniądza i cyklu koniunkturalnego i za analizę współzależności zjawisk ekonomicznych, społecznych i instytucjonalnych) 60 lat temu opublikował niewielki pamflet „Road to Serfdom” (Droga do zniewolenia). Przestrzegał w nim przed zapędami kolektywizmu i mniej lub bardziej zamaskowanymi zamachami na wolność jednostki. Stał się idolem konserwatystów, ale w swej fundamentalnej pracy, napisanej w 1960 r., „Konstytucja Wolności” umieścił post scriptum „Dlaczego nie jestem konserwatystą”. Tłumaczy, że od tej etykietki odżegnuje się dlatego, iż konserwatyści są za status quo, podczas gdy on opowiada się za zmianami w kierunku większej wolności.
W „Bogactwie narodów” Adam Smith przekonuje, że oszczędzanie dzisiaj z myślą o jutrze jest cnotą zarówno rządów jak i obywateli, i że nadmierna konsumpcja bieżąca to najpoważniejsze zagrożenie dla stabilnego wzrostu gospodarczego. Pod koniec lat 30. XX w. John Maynard Keynes przekonał świat wymęczony Wielką Depresją, że obawy Smitha są nie tylko bezpodstawne, ale wręcz niebezpieczne, a wydatki bieżące mogą być za niskie, a nie za wysokie. Pod wpływem idei Keynesa przez całe dziesięciolecia rządy nie tylko stymulowały popyt poprzez politykę monetarną i fiskalną, ale przyjęły to za ważną część swej misji.
Od Keynesa do Friedmana
Najgłośniejszym oponentem Keynesa stał się Milton Friedman. Podczas gdy w myśl popularnej teorii do Wielkiej Depresji lat 1929–1933 przyczynił się brak interwencji państwa i dopiero Nowy Ład wyprowadził gospodarkę Ameryki na zdrowe tory, Friedman twierdził, że to błędna polityka monetarna Urzędu Rezerwy Federalnej wywołała depresję. A nieporadność innych agencji rządowych dodatkowo gospodarkę zdestabilizowała. Przekonywał, że winę za inflację ponoszą banki centralne, że aktywna polityka monetarna jest bardzo ryzykowna, a sztywne kursy waluty są źródłem niestabilności.
Wiara w to, że interwencja rządu w gospodarce przyniesie więcej złego niż dobrego, uczyniła go ulubieńcem prawicy. To on stał się czołowym adwokatem niezależności banku centralnego, wstrzemięźliwego przy tym w swych zapędach.
Friedman (Nobel 1976) zakwestionował teorię, w myśl której zgoda na wzrost bezrobocia jest receptą na zduszenie inflacji, i na odwrót, gotowość do zaakceptowania wyższej inflacji to sposób na obniżkę bezrobocia. Okazało się, że te zależności są dużo bardziej złożone i na przełomie lat 60. i 70. Stany Zjednoczone doświadczyły stagflacji: wzrostu cen w warunkach recesji, czyli inflacji towarzyszącej wysokiemu bezrobociu.
Swą pozycję Friedman zawdzięcza nie tylko badaniom i nieortodoksyjnym konkluzjom, ale temu, że wyszedł poza ramy nauki i w odróżnieniu od wielu teoretyków żarliwie prezentował swe poglądy w rozmaitych kwestiach polityczno-społecznych, od edukacji poprzez służbę wojskową, ochronę zdrowia i system emerytur.
Jeffrey Sachs, który doradzał wielu krajom, od Boliwii po Polskę, a sam się określa jako liberalny demokrata, ceni Friedmana za konsekwencje w przekonywaniu na rzecz rynku i jego instytucji. Zastrzega się, że sam nie jest wolnorynkowym ekonomistą w pełnym znaczeniu tego terminu, gdyż widzi w wielu dziedzinach istotną rolę dla rządu. Ale twierdzi, że trzydzieści lat temu podstawowy nurt ekonomii skłaniał się zbytnio ku interwencji rządu, a niedostatecznie ku samoregulującym się mechanizmom rynku.
Zdaniem Sachsa, to Keynes był „najwspanialszym klinicznym ekonomistą w historii”, a to dlatego, że rozumiał głębiej i bardziej subtelnie niż ktokolwiek inny ekonomiczne okoliczności. Rozumiał, że Wielka Depresja sama się nie wyleczy, a powojenny świat będzie potrzebował takich instytucji jak MFW i Bank Światowy.
Owacje słychać było z prawa, gdy Nobla w 1986 r. dostał James Buchanan, współtwórca teorii wyboru publicznego, współzależności między polityką, prawem i gospodarką. Rządy, powiada Buchanan, to zbiór osobników, których zachowania determinuje interes własny, ten sam, który motywuje ludzi w sektorze prywatnym. Wiara, że rządzenie to proces kolektywnego podejmowania altruistycznych decyzji, to romatyczna legenda. Ekonomię kontroluje nie grupa mędrców, ale politycy nieustannie walczący o stołki.
Buchanan nie krył swego sceptycyzmu wobec kosztownych programów administracji demokratycznej w latach 60. („Great Society” Lyndona Johnsona). Przez długi czas odpierano jego argumenty. Dopiero gdy w Ameryce pojawiły się poważne wątpliwości co do skuteczności gigantycznych programów finansowanych przez państwo, ekonomiści dostrzegli w teorii wyboru publicznego przydatny instrument analizy źródeł niepowodzeń rządu.
Frank Knight, nauczyciel Friedmana i Stiglera, często powtarzał, że aktorzy na scenie politycznej, a zwłaszcza wyborcy, wykazują w dużym stopniu ignorancję, emocje i irracjonalizm. „Prawda w społeczeństwie jest jak strychnina w indywidualnym ciele, w pewnych warunkach i w małych dawkach jest lekarstwem, w innych przypadkach, częściej, śmiertelną trucizną”. Nic dziwnego, że ci, którzy prawdy unikają, nieźle sobie radzą w polityce.
Którą ścieżką do dostatku?
Przez wiele lat panowało przekonanie, że wzrost zależy głównie od inwestycji. Doświadczenia stalinowskiej Rosji, gdzie wysokiej stopie inwestycji towarzyszyło wysokie tempo wzrostu, wpłynęły na sposób myślenia ekonomistów pod każdą szerokością geograficzną. Jeżeli recepta na wzrost to inwestycje, a biednym brakuje środków, to trzeba im pomóc zapełnić tę lukę. Walt Rostow, doradca Johna Kennedy’ego, opublikował książkę „Stadia wzrostu gospodarczego” z podtytułem „Manifest niekomunistyczny”. Z jego inspiracji Stany Zjednoczone, z powodów tyle moralnych co politycznych, przyjęły ambitne programy pomocy dla Trzeciego Świata. Za administracji Lyndona Johnsona pomoc osiągnęła rekordowe 0,6 proc. amerykańskiego PKB. Następne rządy były już mniej hojne, ale inne bogate kraje Zachodu zrekompensowały to z nadwyżką.
Rezultaty tej pomocy okazały się w większości przypadków przeraźliwie mizerne. Gdyby pomoc przyniosła Zambii takie efekty, jakie przewidywał model ekonomiczny, to dziś byłby to kraj z PKB na głowę w wysokości ponad 20 tys. dol., a nie jeden z najbiedniejszych na świecie, o jedną trzecią uboższy niż w chwili odzyskania niepodległości.
Robert Solow (Nobel 1987) przedstawił teorię, w myśl której na dłuższą metę jedynym źródłem wzrostu gospodarczego jest postęp technologiczny, a nie inwestycje. W takim rozumieniu kapitał to nie tylko maszyny, ale kwalifikacje i edukacja, a więc kapitał ludzki.
Paul Romer ze Stanfordu lansuje teorię wzrostu, której często przylepia się etykietkę neo-Schumpeterowskiej (Joseph Schumpeter, autor idei twórczej destrukcji). W myśl tej teorii zarówno klasyczne recepty maksymalizacji oszczędzania jak i keynesowskie przepisy na wzrost spożycia omijają sedno rzeczy. Ani sterowanie polityką monetarną, ani fiskalną samo przez się nie zapewni stałego wzrostu standardu życia. Zdaniem Romera najważniejszym zadaniem dla polityki gospodarczej jest tworzenie środowiska instytucjonalnego wspierającego zmiany technologiczne.
Co z tego wynika? Rząd powinien, po pierwsze, wspierać misje uniwersytetów i ośrodków badawczych, gdyż same instrumenty rynku nie poradzą sobie jednocześnie z tworzeniem i dystrybucją wiedzy, choć drogowskazem dla badań powinny być bodźce rynkowe. Po drugie, rządy nie powinny hamować procesów zmian, choć są one często bolesne. Obywatele współczesnych demokracji coraz częściej szukają w rządach obrony przed tym bólem i, zdaniem Romera, najpoważniejszym efektem ubocznym keyensowskiej rewolucji w makroekonomii była tendencja do obarczania rządu winą za wszelkie ekonomiczne nieszczęścia. Bo skoro rząd trzyma w swym ręku instrumenty, które mogą zapobiec bezrobociu, to ktoś, kto traci pracę, ma powód, by uważać, że stało się tak za sprawą zaniechania przez rząd należytych działań.
Na końskim targu
Przez stulecia handlarze koni stawali w obliczu pytania: jeśli ktoś chce mi sprzedać tego konia, czy ja aby chcę go kupić? Pytanie to dotyczy w równym stopniu obrotu używanymi samochodami, a ogólnie rzecz biorąc praktycznie każdej transakcji rynkowej. George Akerloff z Berkeley dostał w 2001 r. Nobla z ekonomii za, jak sam powiada, 13-stronicową rozprawę o rynku używanych samochodów, napisaną 35 lat wcześniej i trzykrotnie odrzuconą przez redakcje akademickich kwartalników. Problem, który opisał, w żargonie naukowym nazywa się asymetryczną informacją, a znaczy po prostu, że różni uczestnicy transakcji rynkowej dysponują różnymi informacjami – jedni wiedzą coś, czego inni nie wiedzą. Za prace na ten sam temat w tymże roku Nobla dostał Joseph Stiglitz, były szef doradców ekonomicznych prezydenta Clintona, były główny ekonomista Banku Światowego, dziś profesor uniwersytetu Columbia, najbardziej zawzięty krytyk funkcjonowania światowych instytucji finansowych, zwłaszcza Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Stiglitz powiada, że badania nad asymetrią informacji utwierdziły go w przekonaniu, iż niewidzialną rękę rynku tak trudno dostrzec, ponieważ jej nie ma. A skoro jej nie ma, to rząd ma do odegrania sporą rolę. „Każda gra – powiada – wymaga reguł i arbitrów, aby uniknąć chaosu i dotyczy to również gry rynkowej”.
Z pasją mówi o fiasku reform w Rosji. Przypomina, że w 1989 r., gdy upadł mur berliński, PKB Federacji Rosyjskiej był ponaddwukrotnie większy niż Chin. Pięć lat później Chiny wyprzedziły Rosję, w której nastąpiło gwałtowne załamanie gospodarki.
Podręczniki ekonomii – powiada – mogą być świetne do nauczania studentów, ale nie do doradzania rządom krajów, które próbują stworzyć od zera gospodarkę rynkową. Zwłaszcza, dodaje, że typowy amerykański podręcznik koncentruje się na teorii, w myśl której dwa niezbędne warunki efektywnej gospodarki rynkowej to konkurencja i własność prywatna. Jeśli nie można zapewnić od ręki i jednej, i drugiej, to od czego zacząć?
W opinii Stiglitza fiasko rosyjskich reform, chaos, dramatyczna polaryzacja dochodów, masowe grabieże przez oligarchów narodowych zasobów, wszystko to wzięło się z błędu w sekwencji działań. Powiada on, że w Stanach były dwie szkoły myślenia na temat drogi Rosji do gospodarki rynkowej. Pierwsza grupa, do której zalicza siebie, podkreślała znaczenie tworzenia infrastruktury instytucjonalnej sprzyjającej konkurencji, a nie pośpiesznej prywatyzacji państwowego przemysłu, i była zwolennikiem stopniowej transformacji. Druga grupa składała się z makroekonomistów o mizernej wiedzy na temat gospodarki i historii Rosji, za to wierzących w uniwersalne doktryny. Na nieszczęście dla Rosji ta druga szkoła wzięła górę w amerykańskim departamencie skarbu i w MFW.
Milton Friedman przyznaje, że 15 lat temu jego recepta na transformacje sprowadzała się do to trzech „P”: prywatyzować, prywatyzować i prywatyzować”. Dziś uważa, że warunki sukcesu transformacji to: prywatyzacja, stabilne instytucje chroniące prawa własności i stabilna polityka monetarna.
Przeciw, a nawet za globalizacją
Jagdish Bhagwati z Universytetu Columbia w Nowym Jorku broni żarliwie globalizacji, gdyż uważa, że dobrze służy ona krajom najbiedniejszym. „Handel sprzyja wzrostowi, a... wzrost redukuje nędzę”. Globalizację, w jego opinii, niesłusznie obarcza się winą za wszelkie zło, od dewastacji środowiska naturalnego po eksploatację kobiet i dzieci. W większości przypadków wina leży po stronie skorumpowanych lub niekompetentnych rządów narodowych.
Zdaniem Stiglitza, problem tkwi nie w globalizacji, która już przyniosła ogromne korzyści i może ich przynieść więcej, ale w tym, jak się ją stosuje, jakich reguł przestrzega. Np. w Stanach w podejmowaniu decyzji gospodarczych na najwyższym szczeblu uczestniczą sekretarze handlu, pracy i skarbu, szef doradców ekonomicznych prezydenta, zastępca prokuratora generalnego ds. antymonopolowych i przedstawiciel handlowy USA (US Trade Representative). Sekretarz skarbu ma jeden głos i często bywa przegłosowany. Wszyscy ci urzędnicy są oczywiście częścią administracji, która odpowiada przed Kongresem i demokratycznym elektoratem. Tymczasem, twierdzi Stiglitz, na arenie międzynarodowej słychać jedynie głos finansistów. MFW podlega ministrom finansów i szefom banków centralnych. Typowy szef banku centralnego zaczyna dzień martwiąc się o statystyki inflacji, a nie wskaźniki ubóstwa.
Rudiger Dornbush, nieżyjący już profesor Massachusetts Institute of Technology, w odpowiedzi na ataki Stiglitza na Międzynarodowy Fundusz Walutowy powiedział: „Kiedy kraje trafiają do MFW na noszach, nie jest to właściwy czas na eleganckie idee. Aby uniknąć krwotoku, upadku waluty i rozkładu, którego nie da się naprawić, potrzebna jest drastyczna polityka. Stabilizacja to ani konkurs popularności, ani seminarium naukowe. Dzisiaj żaden minister finansów nie opowie się za Kliniką Alternatywnej Medycyny Stiglitza, potrzebują karetki, która zawiezie ich do MFW”.
Stiglitz ripostuje: „Kiedy płonie las, nie pora na dyskusje, jak ten pożar gasić. Ale ważne jest, aby taka debata odbyła się, zanim wybuchnie pożar, a pożary będą wybuchać”.
Recepty na biedę
W ostatnim półwieczu Zachód przeznaczył na pomoc dla krajów najuboższych ponad bilion dolarów. Ale wiele krajów, które tę pomoc otrzymały, jest dziś tak samo biednych, jak 40 czy 50 lat temu, zaś Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy kojarzą się częściej z bolesnym zaciskaniem pasa i kontami elit rządzących w bankach szwajcarskich niż z czystą wodą, szpitalem czy godziwie opłacaną pracą. Dziś ani instytucje przyznające pomoc (głównie Bank Światowy), ani ci, którzy tę pomoc otrzymują (głównie rządy) nie ponoszą konsekwencji marnotrawstwa.
Totalna klapa i dyskredytacja systemu sowieckiego wyciszyła niemal kompletnie debaty na temat tego, czy możliwy jest bardziej efektywny socjalizm rynkowy. Większość ekonomistów pogodziła się z ogromnymi nierównościami w stanie posiadania w przekonaniu, że socjalistyczna kuracja jest gorsza niż kapitalistyczna choroba. A straty wywołane nieefektywnością socjalizmu pożarłyby z nawiązką potencjalne korzyści związane z większą równością, którą oferował.
Amartya Sen, pierwszy azjatycki laureat Nobla z ekonomii (1998), zyskał przydomek strażnika sumienia ekonomistów, badając etyczne i filozoficzne kwestie nędzy, głodu i nierówności. Reformy rynkowe w jego rozumieniu nie mają żadnego znaczenia, jeśli nie prowadzą do postępu społecznego.
W 2002 r. Jeffrey Sachs, jeden z najbardziej aktywnych ekonomistów, nagle przerwał swą 22-letnią karierę na Harvardzie i przeniósł się na Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku, gdzie kieruje multidyscyplinarnym Instytutem Ziemi. Stał się doradcą ONZ do walki z nędzą.
Ostry krytyk zarówno międzynarodowej jak i wewnętrznej polityki prezydenta Busha Sachs wierzy, że wielkie wyzwania, w obliczu których stoi dziś świat, od zmian klimatu, poprzez zagrożenia zdrowia, skrajną nędzę, rosnącą przemoc i „konflikt cywilizacji”, są do rozwiązania i to stosunkowo skromnym kosztem, z ogromnymi długofalowymi korzyściami. „Zdumiewające – powiada – że Stany Zjednoczone wydają około 450 mld dol. na cele militarne, aby bronić się przed globalnym zagrożeniem, a tylko 13 mld dol. na walkę z nędzą, chorobami i desperacją, które tworzą glebę dla tych globalnych zagrożeń”.
Komisja Światowej Organizacji Zdrowia, której przewodniczył, szacuje, że na zmasowany atak na AIDS, gruźlicę, malarię, i inne choroby, przeciwko którym są szczepionki, potrzeba 25 mld dol. rocznie. Jest to jedna dziesiąta proc. sumy PKB USA, Kanady, zachodniej Europy, Japonii, Australii i Nowej Zelandii.
Jako doradca Kofiego Annana Sachs pracuje nad oenzetowskim projektem Millenium. Za dodatkowe 50 mld rocznie, twierdzi, można wybudować w najbiedniejszych krajach szpitale, szkoły, drogi, elektrownie, użyźnić glebę. Skąd wziąć te pieniądze? Sachs proponuje nałożyć na superbogatych Amerykanów, których roczna podstawa opodatkowania przekracza pół miliona dolarów, podatek dla ratowania świata w wysokości 5 proc. od sumy przekraczającej 500 tys. dol. rocznie. W Stanach jest 635 tys. takich gospodarstw domowych. Ich przeciętne dochody wynoszą około półtora miliona dolarów rocznie. Wpływy z podatku, który proponuje Sachs, wyniosłyby 35 mld dol., tyle, ile jego zdaniem wynieść powinien udział Ameryki, aby wyrwać z zaklętego koła nędzy ponad trzy czwarte ludzkości.
Godzina triumfu, godzina kryzysu
Peruwiański ekonomista Hernando de Soto uważa natomiast, że Trzeciego Świata nie wybawi z nędzy pomoc z zewnątrz, ale jedynie przedsiębiorczość biedoty. Godzina triumfu kapitalizmu jest jednocześnie godziną jego kryzysu – twierdzi. Choć dziś żaden kraj nie szuka alternatywy dla kapitalizmu jako sposobu organizacji gospodarki, to stosowane z mniejszym lub większym entuzjazmem przez kraje Trzeciego Świata i kraje postkomunistyczne przepisane na Zachodzie kuracje przyniosły mieszane rezultaty i niemal powszechne rozczarowanie. Prywatyzacja, stabilna waluta, inwestycje zagraniczne, wolny handel, przejrzyste instytucje rynkowe – to wszystko jest niezbędne, powiada de Soto, ale nie wystarczy. Twierdzi, i jest na to mnóstwo dowodów, że ani społeczeństwom Trzeciego Świata, ani krajom postkomunistycznym nie brakuje ducha przedsiębiorczości czy zrozumienia rynku. Wystarczy tylko przyjrzeć się rozmiarom czarnego rynku i szarej strefy. Brakuje im natomiast, i to dotkliwie, dostępu do kapitału.
De Soto, jeden z nielicznych ekonomistów, który jest celem zamachów bombowych, po latach udanej kariery w biznesie założył w Peru Instytut na rzecz Wolności i Demokracji. Na jedną z pierwszych konferencji, poświęconej walce z nędzą, zaprosił światowe sławy ekonomiczne i kilkudziesięciu ulicznych sprzedawców z Limy.
W przeciwieństwie do utartych opinii, większość biednych oszczędza i wartość tych oszczędności według szacunków jego instytutu jest ogromna. W Egipcie, na przykład, majątek zakumulowany przez miejscową biedotę jest wart 55 razy tyle co wszystkie bezpośrednie inwestycje zagraniczne, łącznie z Kanałem Sueskim i tamą Asuańską. W Haiti, najbiedniejszym kraju Ameryki Łacińskiej, jest 150 razy większy niż wszystkie inwestycje zagraniczne od momentu uzyskania przez ten kraj niepodległości w 1804 r. Te aktywa to małe domki, substandardowe mieszkania w blokach, działki ziemi, rowery, ryksze i łodzie rybackie, stragany, czasem małe jadłodajnie, pralnie, szwalnie, punkty naprawy obuwia etc. Problem w tym, że ich posiadacze nie mają dokumentów, praw własności, nie mogą użyć tego majątku jako zastawu pod kredyt. Bez dokumentacji, respektowanej przez bank czy kasę pożyczkową, potwierdzającej, że to co mają, rzeczywiście do nich należy – ich zasoby to martwy kapitał.
Tego Zachód nie rozumie, bo dla cywilizacji zachodnich znaczenie dokumentacji posiadania jest dziś oczywistością, choć nie zawsze tak było.
W opinii de Soto, większość tradycyjnych prób rozwoju w Trzecim Świecie skazana jest na porażkę, gdyż skorumpowane biurokracje zagarniają lub marnotrawią pomoc z zewnątrz. Jego recepta to wciągnąć biedotę, która stanowi dwie trzecie ludzkości, w orbitę współczesnej gospodarki. Dać tym ludziom prawo własności do domu, w którym mieszkają, i do ziemi, którą uprawiają, ułatwić legalizację drobnych interesów, które prowadzą. To otworzy im drogę do kredytu bankowego, tak jak rewolucje XVIII i XIX w., zmieniając prawa własności, przyczyniły się do bogactwa zachodniej Europy i Ameryki Północnej. „Cztery miliardy ludzi funkcjonuje poza rynkiem, gdzie czają się na nich gniewni faceci tacy jak poplecznicy ibn Ladena”, powiada de Soto.
W nadchodzących trzydziestu latach światu przybędzie ponad 2 mld ludzi. Z tego tylko 50 mln będzie mieszkańcami krajów zamożnych.
Zakompleksieni ekonomiści
Paul Samuelson (Nobel 1970) pragnął zbliżyć ekonomię do fizyki. Pierwsze Noble (1969) powędrowały do ekonometryków (Ragnar Frisch, Jan Tinbergen), których prace są beznamiętne, techniczne, wysoce zmatematyzowane. Dani Rodrik z Harvardu powiada, że ekonomiści sięgają tak często do modeli matematycznych nie dlatego, że są tacy mądrzy, ale dlatego, że im mądrości brakuje. Szukają schronienia w modelach matematycznych w przekonaniu, że te nobilitują, dodają powagi rygoru intelektualnego. Ronald Coase (Nobel 1991) – znany z tego, że unika matematyki i ma swej profesji za złe, że ucieka w abstrakcje – zacytował niedawno Ely Devona, nieżyjącego profesora Londyńskiej Szkoły Ekonomii, który powiedział: „Gdyby ekonomiści chcieli studiować konia, nie wyszliby na dwór, aby go obejrzeć. Siedzieliby w swych pracowniach i mówili do siebie: co bym zrobił, gdybym był koniem?”.
Ronald Reagan, który kierował się bardziej instynktem niż wiedzą podręcznikową, powiedział kiedyś, że ekonomiści to ludzie, którzy widząc, że coś działa w praktyce, dumają nad tym, czy to by się sprawdziło w teorii.
Wątpliwości budzi nawet sposób mierzenia rozwoju gospodarczego. Skonstruowany w czasie II wojny światowej wskaźnik produktu narodowego brutto (potem zmieniony na wskaźnik produktu krajowego brutto) jest powszechnie uznaną miarką ekonomicznego postępu. Ale czy to dobry wskaźnik?
Grupa ekonomistów skupiona w organizacji pod nazwą Redefining Progress kwestionuje założenie, że każda monetarna transakcja wspiera nasz dostatek. Im bardziej zanieczyszczenie środowiska prowadzi do chorób nowotworowych i więcej wydajemy na ich leczenie, tym wyższy PKB. Gdy rośnie przestępczość, a w ślad za nią przybywa policji i więzień, procentuje to wzrostem PKB. Im więcej kosztownych rozwodów, tym lepiej dla statystyki PKB. Huragan Andrew spustoszył południową Florydę w 1992 r., ale okazał się zastrzykiem dla amerykańskiego PKB w rozmiarze ponad 15 mld dol. PKB ignoruje pracę gospodyni domowej i wolontariusza, gdyż nie wiążą sie z nimi żadne płatności. Zamiast PKB Redefining Progress zaproponowała w 1995 r. prawdziwy wskaźnik postępu (Genuine Progress Indicator – GPI), kalkuluje go na bieżąco, starając się – bez wątpienia subiektywnie – uwzględnić różne czynniki (m.in. te wymienione wyżej), które podwyższają lub obniżają tradycyjnie liczony produkt krajowy brutto. Wynika z niego, że między 1965 a 1995 r. w Stanach GPI na głowę ani drgnął, podczas gdy PKB podwoił się.
Jakie wyniki?
Gdy skończyła się wielka rywalizacja ideologiczna i militarna, ekonomiści zyskali więcej wpływu na kształtowanie polityki rozwoju. Paradoksalnie triumf ekonomistów nie przełożył się na triumf ekonomii. Z nielicznymi wyjątkami kraje, które dostosowały się do recept wypisanych w społeczeństwach bogatych, radziły sobie w ostatniej dekadzie gorzej niż w poprzedniej. Największe sukcesy mają na swym koncie Chiny, Wietnam czy Indie, gdzie idee zachodnich doradców przegrały z pomysłami lokalnych pragmatyków.
Analiza reform prowadzi do kilku prostych konkluzji, bynajmniej niezaskakujących. Po pierwsze, nie ma uniwersalnych recept. Rozwiązania, które sprawdzają się w jednym kraju, nie gwarantują powodzenia gdzie indziej. Po drugie, stosunkowo niewiele trzeba, aby wejść na ścieżkę wzrostu, ale równie niewiele, aby z niej zboczyć. Po trzecie, niemal wszyscy zgadzają się, że najważniejszym warunkiem dla trwałego wzrostu gospodarczego jest obecność instytucji, które przestrzegają zasady prawa, szanują własność, gwarantują stabilne funkcjonowanie demokracji i wspierają konkurencyjną gospodarkę rynkową. Sprawy się komplikują, gdy przychodzi do konkretów – jakie instytucje, w jakiej kolejności?
Frustracje i potknięcia na drodze rozwoju są kosztowne. W jednych krajach skrajna nędza i poczucie desperacji w połączeniu z religijnym ekstremizmem tworzą żyzną glebę dla terroryzmu. W innych frustracje, gorycz i ból transformacji wspierają populizm, który jest „groźniejszy od bomby atomowej”, jak powiedział Larry Summers, dziś prezydent Harvardu, a kiedyś główny ekonomista Banku Światowego.
Główny dylemat w gospodarce światowej wydaje się sprowadzać do tego, że podczas gdy rynki się globalizują, instytucje niezbędne dla efektywnego funkcjonowania gospodarki – prawne, polityczne i społeczne – pozostają w większości lokalne i często zaściankowe. Tymczasem recepta na chroniczne choroby ludzkości wciąż umyka ekonomii i ekonomistom.
Andrzej Lubowski, ekonomista, dziennikarz, wiceprezes ds. strategii amerykańskiego koncernu VISA. Mieszka w Foster City w Kalifornii. Przez 10 lat pracował na kierowniczych stanowiskach w Citicorp-Citibank.