„Polityka” prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Jarmark idei

Kiedy tłum ujawnia mądrość?

Tłum ujawnić może swą mądrość Tłum ujawnić może swą mądrość garryknight / Flickr CC by SA
Jak to się dzieje, że decyzja zbiorowiska ludzi jest z reguły trafniejsza niż decyzje najmądrzejszych osób, które są jego członkami? Nie bez powodu mówimy wszak o zbiorowej mądrości.

Narzekania na demokrację mają historię równie zamierzchłą jak sama jej idea. Narzekania niczego jednak nie załatwią, toteż James Fishkin, politolog z Teksasu, obecnie profesor Stanford University, postanowił podjąć konstruktywne działania dla poprawy funkcjonowania tego „najmniej złego ze wszystkich fatalnych systemów politycznych”. Od ponad dziesięciu lat Fishkin i jego koledzy eksperymentują z tzw. wyborami obradującymi (deliberative polls), w czasie których wyselekcjonowana reprezentatywna grupa przeciętnych wyborców (w liczbie 200–500) zbiera się na kilka dni, by przedyskutować wybrane kwestie i przepytać zaproszonych ekspertów. Organizatorzy tych sejmików proszą uczestników o wyrażenie swych opinii przed i po zakończeniu debat, a następnie sprawdzają stopień oświecenia osiągnięty w wyniku takiej dyskusji (o demokracji deliberatywnej szerzej pisał dr Radosław Markowski w „Niezbędniku inteligenta”, dodatku do POLITYKI 50/04 r.).

Fishkin twierdzi, że takie debaty prowadzą do otwarcia umysłów, że niektórzy wyborcy modyfikują swe stanowiska, a przede wszystkim, że nawet ludzie stosunkowo słabo wykształceni i niezamożni są w stanie pojąć skomplikowane problemy polityczne i podjąć w ich sprawie rozważną, często kompromisową, decyzję.

Na badania Fishkina powołuje się w swej wydanej niedawno książce „Mądrość tłumów” (The Wisdom of Crowds) publicysta ekonomiczny z „New Yorkera” James Surowiecki. Generalnie zgadza się on, że prosty człowiek z ulicy – a mówiąc ściśle, wielu prostych ludzi z ulicy podejmujących decyzje w sposób niezależny, lecz skoordynowany – zdolny jest do wykazania zaskakującej mądrości.

Książka Surowieckiego, pomimo powagi tematu, jest raczej zbiorem fascynujących anegdot niż socjologiczną rozprawą. Jednak wiele z opisanych przez niego przypadków jest tak interesujących, że warto poświęcić im nieco uwagi.

Wół, Skorpion i Challenger

W 1906 r. brytyjski uczony Francis Galton, znany potomności jako twórca eugeniki, czyli nauki o sztucznym doskonaleniu ludzkiej rasy, wybrał się na doroczny wiejski jarmark, na którym miejscowi farmerzy i mieszczuchy zebrali się, by ocenić jakość wyhodowanych zwierząt. Galton był jednak bardziej zainteresowany jakością samych hodowców, którzy generalnie biorąc należeli do klasy popularnie zwanej gawiedzią. Przekonany był, że „głupota i upór wielu mężczyzn i kobiet są tak wielkie, iż przekracza to ludzkie wyobrażenie”. Gdy spacerował po targowisku, zaintrygował go konkurs na odgadnięcie wagi wołu przeznaczonego do uboju. Wszyscy chętni gapie, a było ich 800, mogli zrobić zakład oceniając liczbę funtów wołowiny z kością, jaka pozostanie po wypatroszeniu zwierzęcia. Galton przekonany był, że kolektywnie oszacowana waga będzie absurdalnie daleka od rzeczywistej.

 

Kiedy okazało się, że uśrednione oszacowania tłumu były precyzyjne z dokładnością do promila (odgadnięta waga wołu wynosiła 1197 funtów, zaś rzeczywista 1198), zaskoczenie Galtona było tak wielkie, że poprosił on organizatorów konkursu o zezwolenie na dokonanie statystycznej analizy głosów i jej wyniki ogłosił w czasopiśmie „Nature”. W konkluzji zawarł następującą uwagę: „Przeciętny uczestnik konkursu był prawdopodobnie równie dobrze przygotowany do oszacowania wagi wołu jak przeciętny wyborca do oceny znaczenia politycznych decyzji, za którymi się opowiada oddając swój głos”. A jednak kolektywna decyzja grupy ignorantów okazała się w tym przypadku trafniejsza niż sąd doświadczonego rzeźnika.

Demokratycznie podejmowane decyzje, co Surowiecki przyznaje, dotyczą z reguły kwestii znacznie bardziej zawiłych niż waga wołu. Opisany przypadek jest jednak tylko jednym z wielu, na jakie autor „Mądrości tłumów” się powołuje. Zlokalizowanie na dnie oceanu zatopionej łodzi podwodnej jest dużo większym wyzwaniem. Kiedy w maju 1968 r. amerykańska atomowa łódź podwodna „Skorpion” nie powróciła do swej bazy z patrolowego rejsu po północnym Atlantyku, wszystko, co wiedziano o jej losie, to miejsce, z którego dowództwo nawiązało ostatni kontakt radiowy. Początkowa strefa poszukiwań stanowiła więc obszar o średnicy 30 km. Można sądzić, że właściwą taktyką byłoby zatrudnienie czterech specjalistów od hydrodynamiki, prądów morskich i technologii łodzi podwodnych i zamówienie u nich wspólnej ekspertyzy dotyczącej prawdopodobnego położenia zatopionej łodzi.

Odpowiedzialny za organizację akcji John Craven miał jednak inny pomysł. Najpierw wymyślił serię alternatywnych możliwych scenariuszy katastrofy „Skorpiona”, a następnie poprosił liczną grupę ludzi o bardzo zróżnicowanych kwalifikacjach, by niezależnie od siebie odgadli prawdopodobieństwo urzeczywistnienia każdego z nich. Tak więc ludzie Cravena przedstawili swe propozycje dotyczące prawdopodobnej prędkości łodzi w chwili awarii, jej przyczyn, szybkości, z jaką opadała na dno itp. Pomimo całej powagi sytuacji Craven postanowił nadać tej fazie operacji formę zakładu, nagradzając tych uczestników, którzy najlepiej obstawią, butelkami szkockiej whisky Chivas Regal.

Gdy wszystkie głosy uśredniono, US Navy zawęziła obszar poszukiwań i po pięciu miesiącach od zniknięcia odnaleziono „Skorpiona” ok. 200 m od wskazanego przez zbiorowość punktu. Przypadek? Może.

Przypadkiem nie jest jednak to, że w czasie popularnego teleturnieju „Milionerzy” jego uczestnicy, którzy nie znając trafnej odpowiedzi zwrócić się mogą o pomoc do widowni lub telefonicznie do wybranego przez siebie eksperta, postępują znacznie roztropniej zawierzając kolektywnej wiedzy grupy dyletantów. Konsultowani przez nich eksperci, jak dowodzi doświadczenie, mają słuszność jedynie w 65 proc. przypadków, zaś publiczność wskazuje właściwą odpowiedź 9 razy na 10.

Istnieje wiele instytucji, które funkcjonują, często zupełnie dobrze, bazując na zbiorowo podejmowanych decyzjach. Jedną z nich jest giełda, którą Surowiecki jako ekonomiczny publicysta interesuje się profesjonalnie. Chwilowe ceny akcji ustalane są w końcu przez „głosujących własną kieszenią” inwestorów. A na ceny te ma często wpływ wiele skomplikowanych technicznych czynników, których przeciętny inwestor nie jest w stanie kompetentnie przeanalizować. Zdaniem Surowieckiego przedziwną mądrość giełdy ilustruje jej reakcja na katastrofę wahadłowca „Challenger” z 28 stycznia 1986 r. Na wieść o wypadku giełda nie przerwała swych transakcji; na rozwój wydarzeń zareagowała we właściwy sobie sposób – inwestorzy zaczęli masowo wyprzedawać akcje firm, które uczestniczyły w niefortunnym przedsięwzięciu.

Nie byłoby w tym niczego niezwykłego, gdyby nie fakt, że w konstrukcję i obsługę „Challengera” zaangażowane były cztery kompanie – Rockwell International, Lockheed, Martin Marietta i Martin Thiokol – i każda z nich odpowiedzialna była za inną część projektu. Choć dokładna przyczyna katastrofy nie była znana jeszcze przez pół roku, inwestorzy ogłosili swój werdykt już pierwszego dnia. Akcje Rockwella, Lockheeda i Martina Marietty w chwili zamknięcia giełdy były niższe o około 3 proc. Thiokol natomiast stracił aż 12 proc. Inwestorzy zdecydowali więc, bez pomocy ekspertów i przewlekłej analizy, że za wypadek odpowiedzialny był defekt rakiety na paliwo stałe, którą ta ostatnia firma wyprodukowała.

Tłum mędrców i motłoch

Mądrość tłumów znakomicie funkcjonuje, dowodzi Surowiecki, nie tylko w świecie finansów, lecz też w sferach nowoczesnej nauki i technologii. Zadziwiająca sprawność wyszukiwarki Google na przykład opiera się na rozległym badaniu opinii publicznej. Używając jej, rzadko zastanawiamy się, w jaki sposób wśród setek tysięcy stron znalezionych w odpowiedzi na naszą kwerendę kilka pierwszych zawiera zwykle najbardziej przydatne informacje. Otóż o tym, jakie strony wypływają na wierzch, decydują sami niezliczeni użytkownicy wyszukiwarki dokonując subiektywnych ocen, która ze znalezionych stron zasługuje na to, by zrobić sobie na niej zakładkę.

Badania naukowe, ze swej natury oparte na swobodnej wymianie informacji, współpracy i krytycznej ocenie wzajemnych publikacji, także, zdaniem Surowieckiego, kwalifikują się jako przykład mądrości tłumów, choć, przyznać trzeba, mamy w tym przypadku do czynienia z tłumem szczególnie wykwalifikowanym. Gwoli ilustracji przytacza on niedawny przypadek badań nad wirusem SARS, do którego odkrycia doprowadziły jednoczesne prace wielu niezależnych grup działających w bardzo luźnej koordynacji. Zasługa odkrycia podzielona została wśród 450 różnych medyków.

No dobrze, zauważyć może sceptyk, ale przecież tłumy zdolne są do popadania w zbiorowe szaleństwa, do podejmowania najbardziej nierozważnych decyzji i nawet giełda – czego ostatnim dowodem był technologiczny balon w latach 90. – nie ma monopolu na mądrość. Surowiecki, rzecz jasna, zdaje sobie z tego w pełni sprawę i opatruje swą tezę listą zastrzeżeń, które nakładają na nią poważne ograniczenia. Już we wstępie pisze, że „grupy są zadziwiająco inteligentne i we właściwych okolicznościach często mądrzejsze od swych najmądrzejszych uczestników”. W tych właściwych okolicznościach właśnie, a dokładnie w trudności ich dokładnego poznania i spełnienia, czai się groźba tyranii motłochu.

Tłum ujawnić może swą mądrość, twierdzi Surowiecki, jeśli spełnione są trzy zasadnicze warunki: musi być możliwie różnorodny, poszczególni tworzący go osobnicy działać muszą niezależnie, a ich działanie musi być w pewien szczególny sposób zdecentralizowane. Tłum tak funkcjonujący nie jest już typową tłuszczą czy motłochem.

A co z demokracją?

Wybrane przez Surowieckiego przykłady są, rzecz jasna, bardzo selektywne i generalnie rzecz biorąc dotyczą stosunkowo prostych sytuacji, w których dobrze sprawdza się model rynkowy. Model ten zakłada z góry, że każdy z członków grupy, traktując innych jako konkurentów, ma na uwadze własny, prywatny interes. Na temat zasadniczy – sposobów wykorzystania mądrości tłumu w funkcjonowaniu demokratycznego systemu politycznego – Surowiecki ma stosunkowo niewiele do powiedzenia. A szkoda. Choć jest to przypadek znacznie bardziej złożony od wszystkich prezentowanych przez niego przykładów, pewne jego idee i generalny punkt widzenia mogłyby pozwolić spojrzeć świeżo na całą historię demokracji.

Wielu wspomina dziś z nostalgią klasyczny ateński eksperyment bezpośrednich rządów obywatelskich, od którego demokracja wzięła swą nazwę. Pod wieloma względami była ona wspaniałym sukcesem samorządności. Jest jednak jasne, że taki model demokracji bezpośredniej nie jest możliwy w dzisiejszym świecie. Poza tym ateńska demokracja była eksperymentem, który zakończył się polityczną klęską. Jeszcze w epoce wiktoriańskiej uchodziła ona za symbol rządów motłochu i dopiero brytyjski historyk George Grote przywrócił jej w połowie XIX w. dobre imię. Wśród nowożytnych geniuszy wielu, jak Fryderyk Nietzsche czy George Santayana, pozostało jej przeciwnikami, zaś ironista Bernard Shaw miał na jej wątpliwą pochwałę tylko tyle do powiedzenia, że jej zasadniczym celem było „niedopuszczenie do tego, byśmy byli rządzeni lepiej niż chcemy być rządzeni”.

Demokracja, tak jak opinia o ateńskim systemie politycznym, doczekała się w końcu lepszych czasów. Odrodziła się w Europie Zachodniej w formie znacznie zmodyfikowanej. Kluczowym pojęciem, o jakie koncepcja demokracji została uzupełniona, była idea reprezentacji. W praktycznych szczegółach samo pojęcie reprezentacji nie jest jednak jednoznaczne. Z jednej strony reprezentant wyborców działać może jako ich delegat wykonując dokładnie zlecenia, z drugiej zaś może funkcjonować jako powiernik.

Delegat czy powiernik?

Propagowany przez Surowieckiego model podejmowania decyzji byłby raczej zbliżony do koncepcji posłów jako delegatów swych wyborców, którzy już kolektywnie podjęli zasadnicze decyzje i potrzebują jedynie wysłannika do zakomunikowania ich narodowi. W rzeczywistości taki system relatywnie bezpośredniej demokracji nigdzie się nie sprawdził. Nie znaczy to, że posłowie czy reprezentanci wyborców zawsze są gotowi iść za głosem swego rozumu i podejmować polityczne decyzje nie bacząc na opinię wyborców. W końcu większość posłów myśli bez przerwy o następnych wyborach. W sumie jednak nowożytna demokracja wyposażona jest w filtry, które zapobiegają (nie zawsze skutecznie) przerodzeniu się praworządnego państwa w tyranię tłumu.

Dodatkową bowiem instytucją, która ma zasadniczy wpływ na funkcjonowanie nowożytnych demokracji, są partie polityczne. Z grubsza biorąc, istnienie ich pozwala nadawać procesowi politycznemu pewną ciągłość i przewidywalność, gdyż każda partia ma program działania, który wyborcy mogą zaakceptować lub odrzucić przed oddaniem swego głosu w wyborach. Tu dochodzimy do kwestii pewnych zasadniczych różnic pomiędzy rozmaitymi demokracjami, a w szczególności do sprawy odmienności demokracji amerykańskiej od jej europejskich odpowiedników.

W czerwcu 2004 r. dziennik „The Washington Post” ogłosił interesujący esej Davida von Drehle, zatytułowany „Pochodzenie gatunków”. Gatunkami w tym wypadku są amerykańskie partie polityczne, Demokratyczna i Republikańska. Rzecz traktuje o przedziwnej ewolucji ich stanowisk dotyczących wszystkich niemal doniosłych spraw. „Dawno, dawno temu – zaczyna swój artykuł Drehle – była w Ameryce polityczna partia, która wierzyła w silną władzę centralną, wysokie podatki i śmiałe projekty prac publicznych. Partia ta cieszyła się popularnością na akademickich kampusach Nowej Anglii i była przeważającym wyborem afroamerykańskich wyborców. Była to Partia Republikańska”.

Dla ludzi choćby pobieżnie wtajemniczonych w arkana bieżącej amerykańskiej polityki brzmieć to może wręcz szokująco – dziś bowiem partią taką jest bezsprzecznie Partia Demokratyczna. Dla historyków nie jest oczywiście odkryciem, że te dwie wielkie partie w trakcie swej politycznej ewolucji zamieniły się niejako w ciągu ostatnich stu lat miejscami na ideologicznej skali. To co w eseju von Drehle'a jest interesujące, to fakt, że w dość przekonujący sposób dowodzi on, iż w takiej chwiejności poglądów nie ma nic zdrożnego.

Tradycyjnie europejskie partie polityczne są partiami ideologicznymi, co oznacza między innymi, że na swobodę wyboru (a czasem nawet wolność sumienia) jej członków nałożone są poważne ograniczenia. Oznacza to też, że wyborcy głosujący na lewicę czy prawicę zdani są na to, by zaakceptować konsekwencje swego wyboru z całym dobrodziejstwem inwentarza. Różne partie mogą mieć zasadniczo odmienne koncepcje państwowości i w europejskich realiach taka operacja jak przeredagowanie konstytucji jest na porządku dziennym. W Ameryce sprawy mają się inaczej, jej system rządów zbudowany został na podstawowych dokumentach – Deklaracji Niepodległości, Konstytucji i Karty Praw, które znaczyły narodziny nowego państwa i traktowane są niemal jak Pismo Święte.

Polityczni konsumenci

Choć nie można powiedzieć, że partie amerykańskie nie mają swych ideologii, nie są one jednak partiami ideologicznymi. Jak pisze Drehle, w sytuacji powszechnej zgody co do generalnego kształtu państwa decyzje Kongresu dotyczą głównie spraw praktycznych. Wielkie dylematy kraju przyjmują zazwyczaj formę dualistyczną – Północ vs Południe, silny rząd centralny vs prawa stanów, wysokie podatki vs niskie, wielki biznes vs populizm czy chociażby Pepsi vs Coca-Cola.

Każdy z tych dylematów tworzy odmienne linie podziału wśród wyborców i partie polityczne w poszukiwaniu poparcia wybierają sobie takie lub inne stanowisko w każdej odrębnej kwestii. W tym supermarkecie idei towary często zmieniają półki. O tym, który z zestawów zostanie wybrany i dojdzie do władzy, decydują wyborcy-konsumenci. Surowiecki mógłby zapewne uznać, że system taki, w którym partie starają się przystosować do dominujących poglądów społeczeństwa, zamiast je indoktrynować, jest najlepszym przykładem mądrości amerykańskiego tłumu. W końcu, jak dotąd, Ameryka ma się nie najgorzej.


Dr Krzysztof Szymborski (63 l.) ukończył Wydział Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Uzyskał doktorat z historii nauki w Polskiej Akademii Nauk, zajmując się jednocześnie popularyzacją wiedzy. Od 1981 r. przebywa w USA, wykłada w Skidmore College w stanie Nowy Jork.

 

Niezbędnik Inteligenta Polityka. Niezbędnik Inteligenta. Wydanie 4 (90102) z dnia 19.03.2005; Niezbędnik Inteligenta; s. 27
Oryginalny tytuł tekstu: "Jarmark idei"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Społeczeństwo

Zdelegalizować Kaczyńskiego, Trumpa i Orbána? Czyli jak naprawić kraj po populistach. Będzie wrzask

Prof. Kim Scheppele, socjolożka, o tym, jakie metody ma demokracja, aby poradzić sobie ze skutkami rządów populistów.

Jacek Żakowski
03.12.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną