Edyta Gietka: – Czy to prawda, że dotknął pan Adolfa Hitlera?
Andrzej Łapicki: – Nie, tylko go widziałem. Nawet napisałem o tym anegdotkę do „Gazety Wyborczej”, ale jakiś młodszy ode mnie redaktor, który w 1939 r. mógł mieć pięć lat, zarzucił mi, że to niemożliwe. Pamiętał, że kiedy Hitler miał przyjechać do Warszawy, jego samego z mamusią i wszystkich sąsiadów powyrzucano na czas tej wizyty z domów, więc ja też nie mogłem widzieć Hitlera. Mnie nie wyrzucili. Zawsze tak jest, że jednych wyrzucają, ale innych nie. Hitler jechał w obstawie z Okęcia ul. Grójecką, a ja przysiadłem na jakiejś skrzynce przy placu Narutowicza, miałem z 15 lat. Podszedł do mnie Niemiec i pyta: – A co ty tu siedzisz? – No, bo ja chciałbym Hitlera zobaczyć. Niemiec: – O, to bardzo ładnie postępujesz. Hitler jechał z takim charakterystycznym gestem, który utrwalono na wielu fotografiach: wyprostowana ręka opierająca się o przednią szybę samochodu. Ale dotknąć, to nie dotknąłem.
Tyle razy można odpowiadać na pytania: a Gajcy to jaki był, a Osterwa, a Schiller? Czy człowiek czuje się samotny, gdy jest jedynym żyjącym znajomym wielu historycznych postaci, jedynym żyjącym świadkiem?
No tak, prawie wszyscy umarli, więc ciągle pytają mnie, jak było. Dzwonią, że przy takiej a takiej ulicy było kino, czy pamiętam, jak się nazywało? Pamiętam z detalami adresy i witryny sklepów, nawet to, jak wyglądało przed wojną opakowanie pasty do obuwia, bo mam fenomenalną pamięć. Grałem z aktorami, którzy debiutowali w XIX w., na przykład z Aleksandrem Zelwerowiczem. W tym sensie otarłem się o trzy stulecia. XIX w. najbardziej mi się podobał i podoba do dziś, bo wszystko było po bożemu, a człowiek jednak tęskni do porządku.