Damy kontra huzary
Kobiety w polityce świetnie sobie radzą także dzięki swym cechom męskim.
Zdaniem Arnolda Ludwiga, amerykańskiego psychiatry, a z zamiłowania politologa, na to jeszcze zbyt wcześnie. Ludwig prowadził przez 15 lat badania nad naturą politycznego wodzostwa analizując dane osobowe 1941 przywódców, którzy pełnili w XX w. najwyższą władzę wykonawczą w 199 krajach świata – było wśród nich 1914 mężczyzn i zaledwie 27 kobiet.
Niemal połowa w elitarnej grupie kobiet-wodzów swą pozycję zawdzięczała bliskim więziom, jakie łączyły je z Wielkim Wodzem. Były to wdowy po charyzmatycznych męskich przywódcach lub ich córki (np. Corazon Aquino, Eva Peron czy Indira Gandhi). Inne (wśród nich m.in. Lidia Gueiler w Boliwii, Maria Lourdes Pintasilgo w Portugalii, Kim Campbell w Kanadzie czy Bułgarka Reneta Indżowa) pełniły funkcje prezydenta lub premiera w okresach przejściowych i sprawowały władzę zbyt krótko, by zapisać się w historii. Krótka lista XX-wiecznych przywódców politycznych płci żeńskiej zawiera, według Ludwiga, siedem nazwisk. To, obok Goldy Meir, brytyjska premier Margaret Thatcher, premier Turcji Tansu Ciller, premier Dominiki Mary Eugenia Charles, trzykrotna premier Norwegii Gro Harlem Brundtland, premier Nowej Zelandii Jenny Shipley i cesarzowa Chin Tsu-Hsi, zwana często kobietą smokiem. Wszystkie cieszyły się opinią mężczyzn w spódnicach – z całą pewnością swej udanej kariery politycznej nie zawdzięczały bowiem kobiecemu wdziękowi i delikatności.
Kiedy w latach 70. Zachód opanowała druga fala feminizmu, hasłem bojowników (obojga płci) o równouprawnienie kobiet i ich jednakowy z mężczyznami dostęp do wszystkich zawodów było twierdzenie, że kobiety różnią się od mężczyzn jedynie anatomią. Wszelkie różnice w ich zachowaniu, charakterze czy rolach społecznych to wynik wychowania. Opinia ta była przez pewien czas promowana z tak wielkim przekonaniem, że ci, którzy byli na tyle zuchwali, by się z nią nie zgadzać, mieli pewne trudności z rozpowszechnianiem swych poglądów.