Joanna Podgórska: – Gdy umawiałyśmy się na tę rozmowę, powiedziała pani, że w ciągu ostatnich dwóch dni musiała pani odmówić pomocy 24 osobom. Co się z nami dzieje?
Luba Szawdyn: – Wzrasta dramatycznie liczba osób uzależnionych, ale jednocześnie za każdym razem, gdy w mediach pojawi się artykuł o uzależnieniach, odczuwam wzrost zainteresowania leczeniem, zmianą życia. I to mnie bardzo cieszy, tylko że nas, terapeutów, jest za mało, a wszystkie placówki są przeciążone. A ludzie uzależniają się dziś od coraz większej liczby rzeczy: komputerów, telewizji, komórek, łóżek opalających. Generalnie od gadżetów.
Adrenaliny, akceptacji, gier, Internetu, seksu, słodyczy, zakupów... Można powiedzieć: cały alfabet. Czy my nie przesadzamy z używaniem pojęcia uzależnienie?
To może zacznijmy tę opowieść tak, jak przekazujemy ją studentom na wykładach. Do czasów prohibicji amerykańskiej wszyscy, którzy pili w sposób nieakceptowalny, byli odsuwani na margines społeczeństwa jako odszczepieńcy lub zboczeńcy. Nazywano to wówczas deviation, czyli dewiacją. Mimo kryzysu liczba pijących wzrastała, więc wymyślono prohibicję. Mamy w Polsce doświadczenia takiej ćwierćprohibicji, więc doskonale wiemy, że to nic nie daje. Tam też nie dało, poza wzrostem przestępczości. Na świecie do dziś mierzy się zjawisko alkoholizmu liczbą psychoz alkoholowych, a w Ameryce liczba psychoz rosła. Szpitale były pełne.
Uznano, że w takim razie najwidoczniej jest to choroba i deviation zmieniono na disease (choroba, dolegliwość, przypadłość). Gdy w latach 70. zaczynałam pracę z uzależnionymi, miałam obowiązek wpisać w papiery morbus alcoholicus – choroba alkoholowa. Potem WHO ustaliło definicję, że osobą uzależnioną od alkoholu, narkotyku czy leku jest ten, kto ma przymus zażywania tych substancji i związane z tym kłopoty.