Izabela i Bronisław Rocławscy nie spodziewali się, że najbardziej będą żałować tasiemek z nazwiskiem, które w szpitalu po narodzinach założono na ręce ich dzieciom, teraz już dorosłym. Że będą wspominać utracone filmy i zdjęcia z życia rodziny. Izabeli żal było jeszcze koszyka po mamie – srebrnego z zielonym szkłem i wytłaczanym motywem owoców. Nosiła w nim święconkę. Ostatni raz poszła z nim w Wielką Sobotę 15 kwietnia 1995 r. A w poniedziałek wielkanocny, o świcie, wieżowcem przy al. Wojska Polskiego 39 w Gdańsku wstrząsnął potężny wybuch gazu, który najniższe kondygnacje zamienił w gruz.
Zginęły 22 osoby, w tym sprawca wybuchu, skonfliktowany z sąsiadami. Reszta bloku fortunnym zrządzeniem losu zjechała o dwa piętra i osiadła na rumowisku. Rocławscy na klatkę schodową nie mogli wyjść, rygle antywłamaniowe nie puszczały. Pozostała droga przez balkon. Czterdzieści minut oczekiwania na ewakuację, w stresie, czy wieżowiec wytrzyma. Nie myśleli, co zabrać.
– Początkowo nawet nie było w nas smutku, że tyle straciliśmy – wspomina Bronisław Rocławski. – Siedzieliśmy po drugiej stronie ulicy, wpatrzeni w gruzy, bo tam, w miejscu, gdzie na pierwszym piętrze mieszkała Monika Warmińska, przyjaciółka naszych córek, jakiś dym się wydobywał.
W przeddzień tamtych świąt Monika przyszła do nich z życzeniami; pani Rocławska powiedziała: Daję pani jajko, symbol życia. Monika i jej matka wybuchu nie przeżyły. Izabela przywoływała ten epizod jeszcze w ubiegłoroczną Wielkanoc, kiedy w związku z pożarem w Kamieniu Pomorskim wspomnienia ożyły ze zdwojoną mocą.