Powrót na wyrypę, czyli skiturowcy zdobywają Tatry
Miłośnicy narciarstwa pozatrasowego w Polsce
„Przybyli z różnych stron Polski, jeśli nie świata, z odmiennych całkiem środowisk i u podnóża Tatr złączyli się w bractwo nierozerwalne, gotowe tonąć w śniegu, zdobywać nieznane przełęcze, brnąć w wichrze i kurniawach...”.
(Cytaty pochodzą z książek Stanisława Barabasza „Wspomnienia narciarza”, Józefa Oppenheima „Szlaki narciarskie Tatr Polskich” i Stanisława Zielińskiego „W stronę Pysznej”).
Zatłoczone stoki to nie dla nich. Nie lubią slalomu pomiędzy innymi narciarzami. Ani kolejek do wyciągów. Ani ubitego ratrakiem sztucznego śniegu. Ani taśm ograniczających przestrzeń do jazdy. Im chodzi o szus w puszystym śniegu po pas, o satysfakcję rysowania w nim własnych linii, o zmęczenie po podbiegu, o dreszcz emocji podczas pokonywania trudnych żlebów.
Miłośników licznych form narciarstwa pozatrasowego w Polsce z każdym rokiem przybywa. Skitur (od skitouring), skialpinizm, frirajd (freeride), narciarstwo ekstremalne, back-country – jakkolwiek nazywają uprawianą przez siebie dyscyplinę, jest ona dla nich częścią stylu życia. Wraz z nimi narciarstwo wraca z powrotem do źródeł.
Niezrównane narzędzia lokomocji
„Cudnie wtedy było w górach. Żadnego śladu człowieka nie było znać, tylko gdzieniegdzie wypunktowano tropy lisów. Szałasy zasypane aż po dachy, drzemały w śniegu oblepione śniegiem turnie, żadnego głosu nie odbijały, echa nie budziły. Szumu potoków schowanych głęboko pod śniegiem nie było słychać, słowem cisza zupełna przerywana tylko świstem nart”.
Bo narty nie służyły dawniej jedynie do zjazdów, ale do łatwego przemieszczania się po zaśnieżonym terenie, czy to w górę, czy w dół. W takim celu wymyślili je Norwegowie. Klasyczny norweski obraz przedstawia dwóch rycerzy, którzy w 1206 r. biegną na nartach z Lillehammer przez las, by przenieść dwuletniego księcia Haakona w bezpieczne schronienie. 650 lat później Sondre Norheim zbudował narty z wiązaniem z ruchomą piętką, na których można było zarówno wędrować, jak i zjeżdżać techniką zwaną telemarkiem. W Polsce na takich nartach na wycieczki górskie w końcu XIX w. zaczął wyruszać Stanisław Barabasz, a Mariusz Zaruski, pierwszy naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, nazywał je niezrównanym narzędziem lokomocji.
– Człowiek, który idzie na skiturach z fokami, porusza się cztery razy szybciej niż piechur, a przy wiosennych śniegach jeszcze szybciej – opowiada Wojciech Szatkowski, historyk narciarstwa z Muzeum Tatrzańskiego, który turystykę skiturową nazywa pasją swojego życia.
Skitury to rodzaj nart, które mogą służyć zarówno do podchodzenia, jak i zjazdu. Patentem skiturowym są wiązania, które uwalniają piętę buta podczas chodzenia, dają jej odpowiednio wysokie oparcie w stromych podejściach, a blokują klasycznie, na płask, podczas zjazdów. Foki to pasek szorstkiego materiału, który przyczepiony do ślizgów nart umożliwia podchodzenie po śniegu bez ześlizgiwania się. – Najpierw były to prawdziwe paski foczej skóry, z początku wąskie, nie na szerokość całej narty. Wcześniej do podchodzenia owijano nartę sznurkiem – opowiada Józef Uznański, jeden z najstarszych wciąż chodzących i jeżdżących narciarzy w Polsce. Pierwsze kroki na nartach stawiał w latach 20. Pamięta czasy, gdy w latach 30. kierownikiem w legendarnym, nieistniejącym już schronisku na Hali Pysznej był król nart Stanisław Marusarz.
W latach 20. i 30. narciarze wyruszali na tatrzańskie wyrypy – czasem nawet kilkudniowe wycieczki przez granie i przełęcze. Zainicjował takie wędrówki ówczesny naczelnik TOPR Józef Oppenheim. Wydał on w 1936 r. pierwszy przewodnik po Tatrach dla narciarskich turystów. Dopiero w 2010 r. ukazało się pierwsze od czasów tamtego całościowe opracowanie na temat szlaków narciarskich wycieczek i najpiękniejszych zjazdów w najwyższych polskich górach. Autor książki „Tatry”. Przewodnik skiturowy” Wojciech Szatkowski mówi: – Mam zdjęcia, na których w jednej grupie na Kasprowy idzie 40 narciarzy. Wtedy było to więc dużo bardziej masowe niż jest dziś. Nawet powstanie kolejki w 1936 r. nie załamało tradycji wyrypy.
Sport alpejskich żandarmów
„Koroną turystyki zimowej jest narciarska wyrypa. Właśnie wyrypa, a nie wycieczka. (...) Urok wyrypy polega na tym, że wiesz tylko jedno: skąd wychodzisz i dokąd chcesz dotrzeć”.
Ale przyszedł boom narciarstwa zjazdowego i biegowego. Tradycja narciarskiej turystyki ocalała tylko w niektórych środowiskach, w ograniczonej formie. – Były zapasy starych fok i chętni do chodzenia, ale góry się dla nich zamykały. Z Kasprowego nie można było iść nawet kawałek dalej na Beskid czy Świnicę – wspomina Uznański, który uprawiał po wojnie głównie narciarstwo zjazdowe i skoki.
Znany ratownik TOPR Adam Marasek uczestniczył w latach 70., jeszcze w zjazdowym sprzęcie, w zawodach skiturowych we włoskich Alpach. Tam bowiem tradycja turystyki narciarskiej przetrwała czasy najbardziej intensywnej rozbudowy infrastruktury wyciągowej, a nowoczesne narciarstwo skiturowe i skialpinizm wyszły od żandarmerii, straży granicznej i wysokogórskich oddziałów wojskowych patrolujących granice. – Oni wiedzieli, że nie ma lepszego jak foki sposobu poruszania się po górach. I organizowali zawody. Szwajcarski Patrouille de Glaciers sięga czasów wojennych – opowiada Przemek Sobczyk, zawodnik kadry narodowej w skialpinizmie.
Pierwszymi Polakami, którzy startowali w najsłynniejszej francuskim maratonie narciarskim Pierra Menta, byli na początku lat 90. ratownicy TOPR, wśród nich ówczesnych naczelnik Piotr Malinowski, który pod koniec lat 80. zaczął przywozić pod Tatry sprzęt skiturowy. Najpierw wiązania. – Jak ktoś miał wiązania, to był szczęśliwy – mówi Marasek. Sam montował je do zwykłych ciężkich, długich na dwa metry, nart zjazdowych. Potem dopiero dotarły narty skiturowe z charakterystyczną dziurą na dziobach. – Narty były kiedyś bardzo ciężkie, gdy się podchodziło stromo, zaczepiało się linkę i ciągnęło je za sobą – tłumaczy Sobczyk.
25 lat temu odbyły się w Polsce pierwsze zawody, organizowany do dziś w Bieszczadach Puchar Połonin. Ale nie używano w nich klasycznego sprzętu skiturowego. Za pierwsze w Polsce zawody na wzór alpejski uznawany jest więc Memoriał Strzeleckiego, organizowany pod Tatrami od 1989 r.
Zima tylko dla zapaleńców
„Zakopiańska zima przeważnie bywa do niczego. Dopiero w lutym kurniawy robią swoje i narciarskie serca smarują miodem. Na przedwiośniu zaczyna się murowany sezon dla narciarzy. Razem z wiosennym słońcem rośnie fantazja. Wiosenny śnieg niesie wspaniale”.
Zawody w narciarstwie wysokogórskim odbywają się w polskich górach od Karkonoszy przez Pilsko, Czantorię, Babią Górę, po Bieszczady, od stycznia do końca kwietnia, gdy sezon ścigania kończy tatrzański memoriał noszący imię zmarłego w 1995 r. Piotra Malinowskiego. – Najfajniejsze miesiące dla skituringu to marzec, kwiecień, a w Tatrach nawet maj – mówi Marasek.
Dla każdego narciarza wysokogórskiego naturalny śnieg jest zarazem największym pragnieniem, jak i śmiertelnym zagrożeniem. Groźba schodzących lawin wisi nad każdym podejściem i zjazdem niezależnie od pory roku i stopnia zagrożenia lawinowego. W zimie czyha bardziej na północnych stokach, na wiosnę zaś na nasłonecznionych. Lawiny jednak jeżdżą własnymi trasami. Naturalnemu niebezpieczeństwu nie da się w pełni zapobiec, można je tylko zminimalizować. Poprzez swoją wiedzę, doświadczenie i posiadany sprzęt.
Standardem już nie tylko u zawodników, ale także w gronie amatorów wszelakiego narciarstwa pozatrasowego jest zestaw lawinowy, na który składa się detektor, sonda i łopatka. Jeszcze kilka lat temu detektor lawinowy – zwany od pierwszego producenta tego typu urządzeń pipsem – pomagający zlokalizować zasypanego pod lawiną towarzysza, był luksusem, na który mogli pozwolić sobie nieliczni. Tak jak na plecak z ABS – nadmuchującymi się komorami. – Bariera cenowa była dla wielu nie do przeskoczenia – przyznaje Marasek. – Teraz też nie są to najtańsze urządzenia, ale w kręgu osób, które uprawiają tego typu narciarstwo, to już nie jest wydatek, na który nie mogliby sobie pozwolić.
Najtańsze detektory można dostać już za 500 zł. Te lepsze nadal kosztują ponad 1000 zł. Ale ten sprzęt, jak każdy inny, można dzisiaj także za niewielkie pieniądze pożyczyć, chociażby w wypożyczalni w Kuźnicach.
Coraz większą popularnością cieszą się także kursy lawinowe. Nie tylko wśród z reguły czujących respekt przed górami skiturowców, ale i wśród amatorów form narciarstwa kojarzonych z nieskrępowaną żadnymi przepisami, a nawet zasadami bezpieczeństwa zabawą. – W zeszłym roku organizowano kurs lawinowy z przeznaczeniem dla ludzi, którzy się zajmują frirajdem czy fristajlem (freestyle). Szybko zabrakło miejsc. W tym roku cztery terminy tego kursu mają pełne obłożenie – mówi Jasiek Krzysztof, syn naczelnika TOPR, który na co dzień uprawia narciarski freestyle – ewolucje i salta na zbudowanej do tego celu skoczni.
Coraz częściej amatorzy tego typu narciarskich wrażeń wychodzą ze snowparków w teren. Często po to, aby uwiecznić swoje wyczyny na ładnych fotografiach albo atrakcyjnym materiale filmowym, takim jak nagradzany na festiwalach górskich „Into the White” Kostka Strzelskiego, w którym Krzysztof brał też udział. – Skakanie na skoczniach budowanych w wolnym terenie, poza trasą, mieści się pod angielskim terminem back-country. Tak samo jak jazda w puchu po lesie – wyjaśnia. Frirajd to po prostu jazda po nieprzygotowanej trasie. Nie musi być w wysokich górach, wystarczy gdzieś koło trasy. Skialpinizm to zdobywanie jakiegoś szczytu, a potem zjeżdżanie z niego. We frirajdzie chodzi tylko o zjazd. – Techniką narciarstwa wysokogórskiego, czyli skialpinizmu, jest podejście i zjazd na nartach – klaruje Sobczyk. – A we frirajdzie może być podejście w butach lub wyjazd kolejką czy helikopterem – czyli heliskiing.
Na to ostatnie, słodki sen każdego miłośnika puchu i nieprzetartych stoków, mogą pozwolić sobie tylko najbogatsi. Heliskiing oferują niektóre drogie ośrodki narciarskie w Austrii i Szwajcarii, ale pojawiają się też oferty lotów helikopterem i zjazdów na Olimpie, Kaukazie i w Himalajach. Pomysł na tego typu narciarstwo pochodzi jednak z Ameryki Północnej, gdzie na rozległych przestrzeniach i głębokich śniegach gór Stanów Zjednoczonych i Kanady jest to często jedyna możliwość dostania się na szczyty. – Oczywiście marzeniem każdego, kto jeździ na nartach poza trasą, jest choć raz w życiu pojeździć na Alasce. Inny śnieg, inne możliwości – mówi Michał Ślusarczyk, narciarz wysokogórski z KW Zakopane i frirajdowiec. Tata był instruktorem. Dla Michała najpierw były zawody Koziołka Matołka i jazda w klubie, dziś uprawia on awangardę narciarstwa wysokogórskiego – narciarstwo ekstremalne. Trzy lata temu powtórzył, uważany przez lata za najtrudniejszą linię narciarską w polskich górach, zjazd Zachodem Grońskiego w Tatrach Wysokich.
Bo w dyscyplinie tej chodzi o pokonanie na nartach najbardziej stromych żlebów, stoków i ścian. Narciarze ekstremalni wyruszają w góry najpóźniej. Wiele trudnych zjazdów, jak choćby tzw. Rysą z Rysów, bezpiecznie jest robić dopiero w maju lub nawet w czerwcu. – Na naprawdę ekstremalnym poziomie robi to kilka, może kilkanaście osób w Polsce, trochę więcej na Słowacji – mówi Ślusarczyk. – Jest to niszowy sport i nigdy nie będzie sportem popularnym, bo jest po prostu niebezpieczny.
Zakazy dla głodnych wrażeń
„Można czasem tydzień po Tatrach łazikować, szreni nie uwidzieć, niedźwiedzia nie spotkać, lawiny nie posłyszeć, a co najwyżej, nieprzyzwoicie się opalić”.
Poza kapryśną aurą i zagrożeniem lawinowym wyruszających poza trasy w polskie góry narciarzy ograniczają też przepisy. Większość terenów górskich pokrywa się z obszarami parków narodowych. W Tatrach podchodzenie i zjeżdżanie dozwolone jest tylko po linii lub w bezpośrednim sąsiedztwie letnich szlaków turystycznych. W 2009 r. narciarzy jeżdżących na nieprzygotowanych stokach w rejonie Kasprowego Wierchu, w ramach nagłośnionej akcji Zero Tolerancji, zatrzymywała Straż Parku, karząc upomnieniami, mandatami lub wysyłając na szkolenia przyrodnicze. W tym sezonie Park poważnie zastanawiał się nad udostępnieniem stoków dla miłośników frirajdu.
– Skoro PKL zawęził strefę utrzymywaną przez ratraki, a poza tą strefą znalazł się teren historycznie użytkowany przez narciarzy, to powstał dylemat, jak traktować osoby, które nie chcą jeździć po ubitym śniegu, a takich jest coraz więcej – tłumaczy dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego i jednocześnie miłośnik skituru Paweł Skawiński. – Decyzja może być jednak podjęta po przeprowadzeniu strategicznej oceny oddziaływania na środowisko.
– Góry prawie nie są dostępne dla ruchu frirajdowego w Polsce – utyskuje Jasiek Krzysztof. – A kto bardziej szkodzi przyrodzie – narciarze czy Straż Parku, która ich ściga na skuterach śnieżnych?
Sobczyk, który sam miał zatargi ze strażnikami podczas treningów, uspokaja: – Większość akcji wymierzonych w narciarzy nie dotyczyła skiturowców, turystów, ale narciarzy, którzy szukali wrażeń poza terenem dopuszczonym do narciarstwa, na przykład w rezerwatach ścisłych. A są tereny w Tatrach, w których jeżdżenie powinno być kategorycznie zabronione.
– Jeżeli gdzieś na wiosnę wykopują się świstaki albo przemieszczają się wygłodzone po śnie zimowym niedźwiedzie, to nie powinno tam być głodnych wrażeń narciarzy – tłumaczy Skawiński.
– Dużo większe są zagrożenia wynikające z turystyki masowej – broni swojego środowiska Szatkowski. – Tym bardziej że skiturowcy to jednak ludzie gór. Nieraz sprzątaliśmy całe doliny, znosiliśmy puszki, plastiki po tych pseudoturystach.
Szatkowski, zamiast łamania tatrzańskich przepisów, poleca miłośnikom foczenia piękne tereny na Babiej Górze, niedoceniane Gorce z pięknymi zjazdami leśnymi i przede wszystkim Bieszczady, które są rajem narciarskim dla skituru. Tyle tylko, że zimy tam ostatnio nie dopisywały, a wiosną śniegi znikają szybciej.
Jedno jest jednak pewne: wyrypy wróciły.