Społeczeństwo

Życie po 17.15

Zawał

Wylatywały ze środka przez wycinane w dachu dziury, którymi ratownicy wchodzili pod zwalisko. Coraz więcej otworów ratunkowych, coraz więcej rannych. I coraz więcej krążących gołębi. Coraz więcej wydobywanych martwych ciał i coraz więcej żywych, ulatujących w czarne niebo ptaków. – Stałem zaszokowany. Symbolika tej sceny wywoływała dreszcze – przyznaje Krzysztof Wojtera, jeden z wolontariuszy, ratujących ofiary katowickiej katastrofy.

Tego popołudnia o siedemnastej piętnaście śmierć przyszła z góry, ale zatrzymała się kilkadziesiąt centymetrów od Grzegorza Jabłońskiego z Olsztyna. Uratowało go to, że siedział, a następnie upadł na podłogę. Lecąca blacha obcięła mu tylko wskazujący palec lewej dłoni. Nie pamięta, jak długo leżał w marznącej ciemności. Nie pamięta, o czym myślał. Pamięta, że strach przyszedł, kiedy wokół niego zaczęły dzwonić telefony komórkowe, których nikt nie odbierał,

Jabłoński, właściciel sklepu dla wielbicieli gołębi, na targach miał własne stoisko. Przypomina sobie, że kiedy leżał pod zwałowiskiem (może godzinę, może dwie), udało mu się wyjąć telefon i wystukać numer do domu. Potem komórką oświetlił przestrzeń wokół siebie. Znalazł kawałek deski. Zaczął nią regularnie stukać w blachę. Szybko zorientował się, że w przestrzeni pomiędzy podłogą a blachą jest sam. – Starałem się nie krzyczeć, żeby nie tracić sił. Ale w oddali słyszałem przerażające wrzaski, z których wynikało, że w sąsiednich niszach są uwięzione trzy lub cztery osoby.

W szpitalu dowiedział się, że uratowali go koledzy, którzy zdążyli umknąć przed opadającym dachem. – Zapamiętali miejsce, gdzie siedziałem w hali, i tam kierowali ratowników – mówi ze łzami w oczach.

Szelest spadającego dachu

W sobotę o siedemnastej piętnaście Jarosław Kitka z dumą oglądał na targach swojego gołębia, najlepszego w okręgu katowickim. Tego dnia ptak został wybrany do reprezentacji Polski. Siedział w klatce na środku hali, na honorowym miejscu, kiedy runął na niego, na stojącego obok pana Kitkę i na pozostałych gości targów ponad hektar metalowego dachu.

Potworny huk. Patrzę, jak opadający sufit leci w naszą stronę. Potem zgasło światło – pan Kitka zaraz rzucił się do wyjścia awaryjnego. Było zamknięte. Wybicie krzesłem szyby ze zbrojonego szkła zabrało mu kilka minut. Gdyby nie to krzesło, pewnie zostałby w środku.

Ten dach leciał i tak szeleścił, jakby pan folię giął. Wszystko się w jednej chwili złożyło – opowiada Zygmunt Baliś, hodowca z Chrzanowa, którego uratowało to, że miał stoisko blisko wejścia.

W piątek i sobotę do południa klął, bo z dworu cały czas ciągnęło zimno. Za to kiedy dach spadł, miał na zewnątrz bliziutko, zaledwie kilkadziesiąt kroków. Ale i tak nie zrobił ani jednego. Nie wie, dlaczego, niczego dziś nie pamięta. Potem dowiedział się, że kolega go wypchnął. Obaj wylecieli na śnieg, chwilę potem podmuch opadającego, goniącego ich dachu, rzucił ich pod zaparkowany samochód.

Baliś zobaczył swoją żonę i córkę z głowę zakrwawioną od uderzenia kawałka szyby; kolegi, który przyjechał na jego zaproszenie z Walii, nigdzie nie było. Wykręcił numer 112, ale nikt nie odpowiadał. Wokół jęczeli ludzie gramolący się o własnych siłach ze zwałowiska. Mieli pogruchotane kości, nienaturalnie powyginane kończyny. – Stałem bezradny, kiedy usłyszałem swój telefon komórkowy. Dzwonił kolega z Tarnowa. Powiedział, że leży w środku, sufit wisi mu dziesięć centymetrów nad głową, a on zamarza.

Kilka minut później zjawiła się pierwsza karetka. Po kilkunastu następnych zobaczył pierwszego policjanta. Potem, jeszcze przed strażą pożarną, zjawili się kamerzyści i fotoreporterzy.

Córkę policyjny radiowóz zabrał pół godziny później do szpitala. Kolegę z Tarnowa, całego i zdrowego, strażacy wydobyli po trzech godzinach. Znajomy z Walii nie pojawił się do dzisiaj.

Gołębie lecą do nieba

Krzysztof Wojtera z Siemianowic jechał ze znajomymi do kina Silesia Centrum na film „Tylko mnie kochaj”, gdy usłyszeli pierwsze komunikaty o katastrofie. – Zrobiło nam się głupio – przyznaje. Wrócili do domu po koce i herbatę, bo pomyśleli, że to będzie najbardziej potrzebne. No i jeszcze krew. – Zadzwoniłem na policyjny numer z pytaniem, gdzie mogę się zgłosić? Oficer oddzwonił, że na razie nie ma potrzeby. Ale rano usłyszałem komunikaty o krwi, więc pojechałem oddać.

Pod halą był już w sobotę wieczorem, nie całkiem legalnie, bo zmylił policyjny kordon i przeskoczył przez płot. W ten sam sposób dostał się tu pewien górnik z Wujka. Był umorusany, tuż po szychcie, powtarzał, że musiał przyjechać, bo chce pomóc. Ale okazało się, że ani wolontariusze, ani przywiezione przez nich rzeczy nie były potrzebne. – Wszędzie stały namioty. Widać było, że cała akcja jest dobrze przygotowana – przyznaje Wojtera.

Zapamiętał ludzi wydobywanych spod zwaliska, którzy wygrażali nie wiadomo komu, krzycząc, że nie mogli uciec, bo drzwi ewakuacyjne hali były zamknięte. No i zapamiętał oszalałe gołębie, krążące nad zapadniętą halą w rejonie zero. Kiedy dach runął, w środku było ich ponad tysiąc – cała krajowa czołówka, najlepsze egzemplarze. Część ptaków uratowała się, gdy podmuch po zawale przewrócił pozbawione spodów klatki.

Teren zawalonej hali został szybko podzielony na 6 sektorów, penetrowanych metr po metrze przez ekipy. W każdym z sektorów konstrukcja dachu utworzyła puste przestrzenie wielkości do półtora metra, w których mogli być uwięzieni ludzie. Akcję ratunkową prowadziło 480 strażaków, 25 ratowników górskich, 93 z Centralnej Stacji Ratownictwa Górskiego, 21 zespołów z psami, 445 policjantów, żandarmeria. Użyto 5 dźwigów, wiele sprzętu pożyczonego od wyspecjalizowanych firm.

Wszystkich żywych ludzi wydobyto w ciągu pierwszych pięciu godzin. Po 22.00 w sobotę było wiadomo, że każda wyciągnięta spod zwałów żywa ofiara to będzie cud. Ale szukano dalej, przecież po trzęsieniu ziemi w Turcji po siedmiu dniach znaleziono żywe dziecko.

Widziałem doświadczonych ratowników, którzy płakali. To pokazuje, z jakim dramatem mamy do czynienia. Wpływa na to także charakter obrażeń odniesionych przez ofiary. To są sceny, których nie można pokazywać w telewizji – mówi komendant śląskiej straży pożarnej Janusz Skulich.

Jeszcze żyję

Przygwożdżony o siedemnastej piętnaście dachem Marek Wosiek, weterynarz z Krotoszyna, reprezentował na targach firmę produkującą karmę, leki i witaminy dla gołębi. Za wynajęcie dziewięciometrowego boksu zapłacił ponad 1,7 tys. zł. Właśnie zbierał się do wyjścia, kiedy coś kazało mu spojrzeć do góry (jest pewien, że nie słyszał jeszcze wówczas żadnego huku). – Zelektryzowało mnie pytanie: dlaczego dach się składa i leci na mnie?

Nie zdążył na nie odpowiedzieć, ale na szczęście zdążył upaść na podłogę. Goniący go dach z niewiadomych powodów zatrzymał się dwadzieścia centymetrów nad jego głową. Chociaż trudno w to uwierzyć, przez następne cztery godziny, najdłuższe cztery godziny w życiu Marka Wosieka, dach nie obsunął się nawet o centymetr.

Po odzyskaniu świadomości pomyślał, że jest w trumnie. Okropny ból w plecach przypomniał mu, że coś go uderzyło. Spróbował ostrożnie poruszyć rękami i nogami, a kiedy odniósł sukces, popłakał się. – Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mam uszkodzone cztery kręgi.

– Na szczęście obyło się bez porażeń. Być może nie będzie potrzebna operacja, wystarczy gorset i leczenie zachowawcze – opisuje stan Wosieka Krzysztof Moćko, starszy asystent w szpitalu miejskim w Siemianowicach.

 

 

Moćko od soboty nie odchodzi od łóżek pacjentów. Pierwszą ofiarę przywieziono o 18.10 – pani z Holandii ze wstrząśnieniem mózgu. Po niej jeszcze 25 rannych, najczęściej z urazami głowy i uszkodzeniami kręgosłupa. Jeden z rannych miał częściowo oskalpowaną głowę i odsłoniętą czaszkę.

Powinien wyć z bólu, ale nic go nie obchodziło. Bez przerwy pytał tylko: co z rodziną, co z rodziną? – opowiada Moćko.

Leżącego w trumnie Wosieka także dręczyła myśl o rodzinie. Kiedy w lodowatej ciemności wystukał domowy numer i usłyszał żonę, powiedział jej: – Żyję, jeszcze żyję.

Obok niego żyli inni, ale Marek Wosiek za nic nie powtórzy tego, co krzyczeli. Nosi to w środku, ale to po prostu nie chce z niego wyjść. Na samą myśl oblewa go zimny pot. Kiedy po czterech godzinach motorowe piły wycinały nad nim dziurę w dachu, słyszał otchłanne, stłumione błagania innych, żeby ich też uratować, żeby nie zapomnieć.

Nigdy o nich nie zapomnę – przysięga Marek Wosiek.

Jezu, co tu mówić

Akcja trwała, tymczasem w sąsiednich targowych budynkach w napięciu czekali bliscy tych, których jeszcze nie wyciągnięto. Na stołach garnki z bigosem, zupą, termosy z kawą, od czasu do czasu słychać płacz przechodzący w wycie.

Proszę, pan wyjdzie stąd! Pan da im spokój! – poirytowany Gunter Eugeniusz Baran z Obywatelskiego Ruchu Bezrobotnych chwyta pod rękę usiłującego zrobić wywiad dziennikarza i wyprowadza go na zewnątrz. Baran, gdy dowiedział się o katastrofie, skrzyknął kolegów i przyjechał pomóc czekającym. Prowadząc intruza, szepcze: – Jezu, proszę pana, co tu mówić, co tu mówić?

W niedzielę rano zablokowano miejsce katastrofy, wpuszczano tylko telewizje, kręcące materiały do specjalnych wydań wiadomości. Katowicka tragedia stała się światowym newsem obsługiwanym na żywo. Dziennikarze z mikrofonami w dłoniach uwijali się jak w ukropie. – Panowie, dajcie nam spokój – oganiali się od nich wykończeni górnicy z ekip ratowniczych.

Podano informację, że na wieść o tragedii wypoczywający w Hiszpanii prezesi spółki Międzynarodowe Targi Katowickie wyczarterowali samolot i wracają do kraju. Mieli wylądować w Pyrzowicach, ale z uwagi na pogodę skierowano ich do Krakowa. W międzyczasie pełnomocnik zarządu firmy wyjaśniał, że duża ilość śniegu na dachu nie mogła być przyczyną tragedii. Ten śnieg, powiada, zaraz po wielkich opadach kilkanaście dni temu zebrała specjalistyczna firma, potem śnieżyc już nie było, był tylko wielki mróz.

Nieprawda, kręci głową Zygmunt Baliś, śnieg leżał i podgrzewany wysoką temperaturą w hali topniał. – Z góry bez przerwy kapało nam na głowy, w niektórych miejscach musiałem podkładać ręczniki.

Przypomina sobie, że hala runęła w trakcie koncertu. Głośne, dudniące basy musiały spowodować wibracje, które mogły naruszyć stabilność konstrukcji. – No i to długie na całą halę pęknięcie w podłodze, które zauważyłem zaraz po wejściu. Jestem pewien, że w zeszłym roku jeszcze go nie było – przekonuje. To mógł być efekt szkód górniczych, wiadomo, ziemia na Śląsku wszędzie rusza się, pracuje.

Czarna lista

Niedziela wieczorem. Zmasakrowana hala wygląda, jakby usiadł na niej jakiś olbrzym. Ugięte ściany i leżący dach, pod którym wciąż leży nieznana liczba zwłok. Policjanci i strażacy grzeją się przy rozżarzonych koksownikach, za siatką tłum gapiów, japoński dziennikarz telewizyjny nadający na żywo, obok Niemcy, Norwegowie, cztery czy pięć innych stacji. Na śniegu rozbłyskują reflektory, zaczyna się program „Pod napięciem”. W hotelu obok hali padający z nóg hodowcy, którzy uszli z życiem z katastrofy, przemieszani z padającymi z nóg fotoreporterami, którzy ten moment szczęśliwie uchwycili.

Czekam, aż oddadzą nam nasze gołębie. Przywiozłem 28 ptaków, z tego, co wiem, przeżyło siedem. Słyszałem, że uratowano ok. 400 gołębi, niestety najlepsze okazy, w tym cała reprezentacja Polski, została pod gruzami – mówi Andrzej Kotliński, hodowca z Gorzowa, którego najgorsze ominęło, bo tuż przed katastrofą poszedł do hotelu obejrzeć skaczącego Małysza.

W Centrum Zarządzania Kryzysowego wojewody śląskiego przez ponad dobę urywają się telefony. Krzysztof Ziętara w sobotę miał mieć wolne, zamierzał rozluźnić się z przyjaciółmi po tygodniu harówki. Właśnie szykował się do wyjścia, kiedy w słuchawce usłyszał: – Trzeźwy jesteś? To do auta i do urzędu!

Od kilkunastu godzin bez przerwy odbiera telefony. Dzwoniący szukają informacji o najbliższych, a Ziętara szuka nazwisk na sporządzonych pospiesznie listach. – Jest dobrze, jest dobrze! – krzyczy do słuchawki, zapewniając roztrzęsioną kobietę, że podanego przez nią nazwiska nie ma na żadnej z jego trzech list, nawet na tej trzeciej – czarnej.

Czarna lista – prosektoria. Siemianowice: trzy nazwiska i jeden NN. Zakład pogrzebowy w Chorzowie: trzynaście nazwisk, jeden NN (14-letnia dziewczynka). Inny chorzowski zakład pogrzebowy: dwadzieścia dwa nazwiska, jeszcze inny: dwa nazwiska, cztery NN.

W przedziale było nas sześciu

Brunon Elendt, emerytowany mechanik samochodowy z Pucka, bywał wyróżniany w zawodach okręgowych, ale w Katowicach był po raz pierwszy. – To miało być nasze wspólne święto. Wiadomo, czym dla Ślązaków są gołębie. Jego samiczka, holenderka, wypadła na targach wspaniale, dostała nagrodę. Cudowny, rozumny ptak. Kiedy tylko Brunon Elendt mówił: chodź, chodź, holenderka zaraz ruszała w jego stronę. – Byłem z niej dumny jak nie wiem co – przyznaje, leżąc na łóżku w sali numer 205 w siemianowickim szpitalu, do którego przywieźli go wczoraj ze zmiażdżonym kolanem i obrażeniami ogólnymi.

Dziś wszystko jest już daleko, jakby w innym życiu. Życiu sprzed siedemnastej piętnaście.

Pierwszymi, którzy odwiedzili Brunona Elendta w tym życiu, byli czterej koledzy z Wybrzeża. Do Katowic podróżowali z nim w jednym przedziale, teraz wpadli do szpitala pożegnać się przed odjazdem do domu. – Niestety, w tę stronę jechało nas w przedziale sześciu – wzdycha.

Myśli o kolegach, którzy zostali pod dachem. O swojej holenderce, która być może wciąż krąży nad halą. Czy da radę sama wrócić do Pucka? Przecież gołębie w lotach na orientację potrafią pokonać tysiące kilometrów. Pędzą do gniazda, do swojego partnera, kierując się kątem padania promieni słonecznych i magnetyzmem ziemskim. Ale nie teraz, nie tym razem.

W poniedziałek do południa w śląskich szpitalach wciąż leżało 86 osób rannych w katastrofie. Do Katowic zjeżdżały coraz liczniej rodziny osób poszkodowanych i zaginionych. Wszystkim zapewniono bezpłatne noclegi w pokojach hotelowych na terenie Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie.

Spośród 67 zabitych udało się zidentyfikować 59 osób, w tym siedmiu obcokrajowców (dwaj Czesi, dwaj Słowacy, Belg, Niemiec i Holender). Zdecydowana większość zabitych to wystawcy i hodowcy gołębi, przeważnie ze Śląska. Zdaniem lekarzy, żadna z ofiar nie zamarzła. Powodem większości zgonów były urazy głowy i kręgosłupa. Ludzie zostali przywaleni kilkutonowymi elementami dachu, a także śniegiem i lodem. Nie da się wykluczyć, że część ofiar się udusiła, ale to potwierdzi dopiero sekcja zwłok.

W poniedziałek policja nadal zbierała informacje o blisko 15 osobach, które były na wystawie gołębi, a dotychczas nie dały znaku życia. Sprawdzane były także dane ok. 20 samochodów zaparkowanych w okolicy miejsca tragedii, których właściciele nadal się nie zgłosili.

Od soboty odwiedzający miejsce tragedii mieszkańcy Katowic zapalają przy barierkach policyjnych znicze i składają wiązanki kwiatów. W poniedziałek część hodowców wypuściła pod halą swoje gołębie, by uczcić ofiary katastrofy.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną