Ostatnie miesiące na świecie pokazały, że ludzie wychodzący na ulice mogą zmienić rzeczywistość. Grudniowa rewolta w Tunezji doprowadziła do ustąpienia prezydenta Ben Alego. Demonstranci z placu Tahrir doprowadzili do demontażu autorytarnego reżimu w Egipcie. W maju rozpoczęły się wielkie protesty hiszpańskiej młodzieży, sfrustrowanej brakiem pracy i wysokimi cenami mieszkań.
Psychologowie niegdyś podchodzili protekcjonalnie do demonstrantów, ceniąc bardziej spokój aniżeli spełnienie zbiorowych potrzeb ludzi. Podważali sens zbiorowego podejmowania decyzji, patologizowali tożsamość społeczną – czyli tę część ludzkiej tożsamości, która wywodzi się z przynależności do grupy. W niedawnym komentarzu Adriana Klos napisała, że demonstrujący kompensują swoje kompleksy i frustracje poczuciem wszechmocy i władzy, które daje przebywanie w grupie. Sens demonstracji widziała jedynie w stworzeniu iluzji jednostek na temat własnych możliwości.
Interesy ludzi wychodzących na ulice to jednak całkiem konkretne potrzeby, a nie jedynie iluzje psychologiczne. 40 proc. hiszpańskiej młodzieży pozostaje bez pracy. Tortury w więzieniach epoki Mubaraka były faktem, a nie złudzeniem demonstrantów. Indywidualne strategie poradzenia sobie z tymi problemami byłyby tylko zaciemnianiem faktycznych problemów. Psycholog, który odwodziłby od demonstracji bądź kwestionował ich skuteczność, stałby się sojusznikiem opresji.
John Dixon i współpracownicy, którzy przeanalizowali dziesiątki badań na ten temat, przedstawili na łamach niedawnego numeru pisma Current Directions in Psychological Science dość smutną diagnozę. Psychologowie – ich zdaniem - od lat dbają o harmonię społeczną i pokojowe współistnienie grup.