Rok 2006. 40-letnia Maria walczy z czerniakiem, ma za sobą kilkanaście operacji, liczne przerzuty. Wychowuje dwójkę dzieci z różnych związków: 2-letnią Asię, urodzoną już podczas choroby, i 15-letniego Marcina z pierwszego małżeństwa.
Rok 2008. W podwarszawskim Wołominie Ludmiła z Ukrainy handluje ubraniami. Okazuje się, że ma zaawansowanego raka. Wołomin zbiera pieniądze na leczenie. Do akcji włączają się media. Ale kolejne chemie nie pomagają. Luda ma dorosłą córkę na Ukrainie i czworo dzieci (od 2 do 10 lat) z dwoma polskimi ojcami, na których nie może liczyć.
Rok 2011. W Gdyni 47-letnia Wanda samotnie wychowuje 10-letnią Maję i o rok starszego Piotrusia. Nowotwór najpierw atakuje piersi, potem daje przerzuty do płuc, wątroby i kości. Lekarze nie kryją, że są bezradni.
Trzy kobiety i ten sam lęk: by dzieci nie trafiły do domu dziecka.
Chore ze zdrowym instynktem
Ojciec Marii też zmarł na czerniaka. Maria sądzi, że jej rak może być agresywny. I jest. Pojawia się mnóstwo guzów, w tym potężny w mózgu. Rozmawia z Markiem, swym partnerem, ojcem Asi – on weźmie do siebie córkę, a Marcinowi muszą szybko znaleźć nową rodzinę. Marek ma z chłopakiem dobry kontakt, ale za małe mieszkanie i dochody, by sąd przyznał mu opiekę. Po operacji guza mózgu lekarze dziwią się, że kobieta żyje, dają mało czasu. Maria wyniszczona chorobą staje przed kamerą lokalnej telewizji: „Pomóżcie mi znaleźć nowych rodziców dla Marcina”. Płacze.
Ludmile nawet nie zadrży głos, gdy mówi dziennikarce „Gazety Wyborczej”: „Jeśli dojdzie do najgorszego, chciałabym, by znalazła się rodzina, która pokocha je tak jak ja”. Przed telewizyjnymi kamerami też jest twarda. Więc czasem słyszy: Luda, ty musisz się rozpłakać, jak nie, to przyniesiemy cebuli.