Szwajcaria ma je wyjątkowo niskie (dziś zaledwie 0,25 proc., gdy podstawowa stopa w Polsce wynosi już 4,5 proc.). Dzięki tej różnicy oprocentowanie kredytu mieszkaniowego we franku było i jest dużo niższe niż w złotym. Np. osoba, która na początku 2010 r. zaciągała kredyt wartości 300 tys. zł na 30 lat (25 proc. udział własny), miała do wyboru dwie opcje: kredyt we franku z miesięczną ratą wysokości 1534 zł i kredyt złotowy z ratą 1964 zł. Mało kto chciał przepłacać. Nie zwracano uwagi, że spłacając kredyt franki trzeba kupić od banku, płacąc marżę (spread), a na dodatek podejmuje się ryzyko zmiennych kursów walutowych. Kiedy złoty się umacniał wobec franka, działało to na korzyść kredytobiorców, bo ich kredyt w przeliczeniu na polską walutę automatycznie malał. Tyle że ta reguła może działać także w drugą stronę.
Frank zachowuje się bowiem w bardzo specyficzny sposób. W uproszczeniu – im gorzej na świecie, tym jego kurs jest wyższy. Inwestorzy kupują go, traktując jako bezpieczną przystań w niepewnych czasach. Szwajcaria jest postrzegana tradycyjnie jako kraj stabilny i bogaty, a dane makroekonomiczne tę opinię potwierdzają. Ani dolar, obciążony ogromnym deficytem budżetowym USA, ani euro zmagające się z grecką tragedią nie są dziś atrakcyjną lokatą kapitału. Co prawda bank centralny Szwajcarii próbował w ubiegłym roku osłabiać sztucznie swoją walutę, bojąc się szkód, jakie poniosą tamtejsi eksporterzy, ale musiał się poddać. Nie podołał presji inwestorów chroniących się pod parasolem franka.
Na coraz silniejszym szwajcarskim franku tracą wszyscy zadłużeni w tej walucie, ale nie każdy jest w równie dramatycznej sytuacji. Wszystko zależy od momentu, kiedy zaciągnęło się kredyt.
Kredyty we franku szwajcarskim były dla Polaków kuszące ze względu na stopy procentowe.
Reklama