Żeby go wzięto do powstania, musiał naciągnąć metrykę, bo uczestnicy musieli mieć co najmniej 14. Dziś, w kolejną rocznicę wybuchu powstania, w swojej pracowni zegarmistrzowskiej cofa się do czasu wojny, okupacji i lat późniejszych.
Do mokotowskiej dziupli pana Jerzego, jak sam nazywa swój niewielki zakład zegarmistrzowski, co chwila wpadają klienci z zegarkami, ale na kilka dni przed obchodami kolejnej rocznicy wybuchu powstania zagląda też starsza pani. Upewnia się, że jak co roku 1 sierpnia wszyscy będą w Parku Dreszera, w czasie powstania wielkim cmentarzysku poległych, a potem przejdą szlakiem powstańczym w tej dzielnicy. – Nie jestem z powstania, ale jestem fanką. Muszę tam z wami być – mówi. Przez okno niewielkiego zakładu widać miejsca, gdzie przed 67 laty toczyły się powstańcze walki, których świadkiem i uczestnikiem był pan Jerzy, najmłodszy uczestnik powstania.
Kiedy wybuchło powstanie miał pan 9 lat. Dziś dzieci w tym wieku chodzą do szkoły, czytają „Dzieci z Bulerbyn” i na pewno nikt nie daje im broni, by walczyli o wolność. Pana dzieciństwo było inne.
Jerzy R. Grzelak: Ależ ja też miałem swoje lektury! Pamiętam, że w szkole, która mieściła się przy ul. Wiktorskiej czytałem „Wspomnienia niebieskiego mundurka”. Rzeczywiście moje dzieciństwo nie było bardzo typowe. Mieszkałem w dostatnim domu, w kamienicy przy ul. Belgijskiej 3. Mieszkali tam wtedy lekarze, adwokaci, przedsiębiorcy. Mieliśmy gosposię, mną zajmowała się niania. Tata przed wojną był jednym z udziałowców firmy wydawniczej „Trzaska, Evert, Michalski”, która wydawała m. in. encyklopedie i książki historyczne. Mama pracowała z tatą, jeździli często do Lipska, gdzie drukowano te książki.