Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Społeczeństwo

Numery z wołowiną

Limousine, aberdeen angus, charolaise, highland – te słowa w uszach smakoszy brzmią jak strofy Miłosza. A to po prostu nazwy bydła. Mięsnego.

Wołowina to dziś jedyny deficytowy produkt żywnościowy na rynku Unii Europejskiej. W Europie następuje redukcja stad bydła, której powodem jest zaprzestanie intensywnego wspierania produkcji wołowiny. Ostatnio zanotowano również spadek importu wołowiny z Brazylii w związku z wprowadzoną zasadą certyfikowania zakładów ubojowych, które chcą eksportować na rynek unijny.

Niestety, Polska nie może wykorzystać tej koniunktury, bo produkuje zaledwie 360 tys. t mięsa wołowego rocznie, podczas gdy np. Stany Zjednoczone – 12 mln t, a Brazylia – 8 mln t. Warto dodać, że koszty produkcji 1 kg żywca wołowego w Argentynie czy Brazylii wynoszą ok. 2 dol., a w Europie już 4,5 dol. Jeśli jednak do kosztów mięsa zza oceanu dodać koszty transportu, ceny znacznie zbliżają się do siebie i głównym argumentem zostaje jego jakość. A tu mielibyśmy sporo atutów.

Polska zajmuje specyficzne miejsce w światowej produkcji bydła. Jeszcze do niedawna byliśmy krajem, który posiadał prawie wyłącznie bydło typu mlecznego. Sami zjadaliśmy wołowinę głównie ze starych krów mlecznych lub cielęcinę z bardzo młodych cieląt. Dopiero na początku lat 60. ubiegłego stulecia zapoczątkowano krzyżowanie krów mlecznych z rasami mięsnymi, co pozwoliło na rozwój eksportu tzw. bukatów. Pierwsze stado krów rasy mięsnej trafiło do Polski dopiero w 1964 r.

Krzyżowanie krów mlecznych z buhajami ras mięsnych rozpoczęło się na dobre dopiero w latach 70. ubiegłego stulecia – głównie na potrzeby eksportu otrzymywanych tą drogą cieląt lub buhajów jako żywca. W latach 80. eksportowano takich zwierząt około 1 mln sztuk rocznie. Po zmianach ustrojowych nastąpił gwałtowny spadek pogłowia bydła (to dziedzina rolnictwa wymagająca sporych nakładów i stabilnych przychodów).

Polityka 36.2011 (2823) z dnia 31.08.2011; Felietony; s. 79
Reklama