I ta mała, i duża. Przy dużej klinicznej człowiek funkcjonuje jak Wiliam Styron, autor „Wyboru Zofii”. Pisarz leżał w łóżku, umierając z wewnętrznego bólu nie do wytrzymania, psychicznie sparaliżowany do tego stopnia, że nie mógł sięgnąć po tabletkę leżącą na stoliku przy łóżku. Ani ogolić się, ani ubrać – człowiek ogarnięty psychicznym uwiądem. W czasach, kiedy nie było antydepresantów, lądował w zakładzie zamkniętym jako „obłąkany”. W chorobie dwubiegunowej po uwiądzie następuje mania – rozsadzające pobudzenie, hipereuforia, równie trudna do zniesienia jak poprzedni dół. Styron mógł pisać tylko w manii.
Tak zbabiały?
Z małą depresją człowiek tak się nie mota od ściany do ściany. Nie jest ona jak psychiczne tsunami, raczej jak szkwał. Można próbować ją ukryć, co jest głównie strategią męską.
Dawny paradygmat męskiej wartości, pisze Theresa Francis-Cheung w książce „Mężczyzna w depresji”, oparty na sile dominacji, kontroli, podporządkowaniu kobiety, już nie pasuje. Patriarchat nie został obalony, ale nie ma już usprawiedliwienia, co w mężczyznach rodzi pomieszanie i dezorganizację. Dla wielu ich życie, poczucie tożsamości było zawsze zdefiniowane przez to, jaki miał być i do czego był zdolny. On i tylko on.
A miał być silny, odważny i dobrze zorganizowany. „Targnął nim niemęski płacz” – to zdanie nazbyt dobrze pamięta się z literatury. Ale łzy natychmiast obsychały i na twarzy znów malowała się siła i zdecydowanie: mężczyźnie słabość nie przystoi. Chłopcu – mazgajstwo także nie.
Definicja męskości zakłada dzielne znoszenie bólu. Uleganie przygnębieniu jest traktowane jako upokarzająca porażka, a zaprzeczanie – mylone z wytrzymałością. Mamy więcej szacunku do skrywających swe rany niż do tych, którzy je odsłaniają.