Społeczeństwo

Quasimodo ze Smutnej

Więzień zabity przez dyrektora więzienia

Coś takiego w nim było, że się wiedziało od razu – nie umie żyć poza więzieniem. Wyroki ma niskie, a jakby miał dożywotkę. Jest specjalnej troski. Coś takiego w nim było, że się wiedziało od razu – nie umie żyć poza więzieniem. Wyroki ma niskie, a jakby miał dożywotkę. Jest specjalnej troski. decade_null / Flickr CC by SA
Jak więzień stał się prześladowcą dyrektora, a dyrektor katem więźnia?
Sztum był dla Quasimoda obcą ziemią. Ilekroć Józef F. wychodził na przepustkę – mówią funkcjonariusze sztumskiego więzienia – wracał z dodatkowym wyrokiem.Mirosław Gryń/Polityka Sztum był dla Quasimoda obcą ziemią. Ilekroć Józef F. wychodził na przepustkę – mówią funkcjonariusze sztumskiego więzienia – wracał z dodatkowym wyrokiem.

Naprawdę nazywał się Józef F. Był garbaty, przekrzywiony, dlatego nazywali go Quasimodo. Albo zwyczajnie Garbus. To znaczy, jeśli ktoś go w ogóle widział. Bo siedział w celi pojedynczej, najwyżej w dwójce. Kontaktów z innymi więźniami od dawna nie utrzymywał. On ich nie szanował i nawzajem. Chociaż mówiło się, że podobno dawno temu grypsował. Że wśród tatuaży ma epolety pułkownika. Że kiedy był młodszy, był z charakterem. Niemożliwe – kręcili głowami klawisze w jego poprzednich więzieniach – niemożliwe, żeby grypser był z garbem.

Ostatnio już mamrotał, klął, wpadał w słowotoki aż do zmęczenia. Bardzo był w tym denerwujący. Twarz zaciekła, dużo pretensji do świata. Zwłaszcza do wymiaru sprawiedliwości. W więziennej notatce osobopoznawczej napisali: czyta prasę i koresponduje z instytucjami. Quasimodo wciąż pisał listy we własnej obronie. Albo ku wzruszeniu. Na przykład: poruszam się po celi kilka kroków do zlewu lub do toalety o kulach łokciowych, niczym żółw krok po kroku, a powyżej 10 kroków na wózku inwalidzkim.

Pierwszy raz wpadł jako nastolatek

Urodził się w Łodzi w 1945 r., w październiku. W dzielnicy Bałuty, która była wtedy zła. Z Łodzią, można powiedzieć, związał całe dorosłe życie. Miał rodzinę ze strony żony w Jeleniej Górze. I właśnie tam wpadł po raz pierwszy latem 1963 r. Za przywłaszczenie mienia ruchomego. Motor czy rower – w każdym razie drobnica. Siedział 3 lata. Wyszedł na 3 miesiące. Wrócił siedzieć 6 lat. Wyszedł na 3 lata. Wrócił na 4. Wypuszczony na 3, zamknięty na 3.

Takim ściegiem miał już żyć do końca, aż został zabity nożem przez dyrektora sztumskiego więzienia w 2011 r., też w październiku, tuż przed urodzinami. Bo Józef F. zawsze miewał sprawy sądowe tylko za popelinę, za bagatelę. Coś się zadziało na Bałutach – już u niego była milicja. Ten garb ich przyciągał, z latami coraz bardziej widoczny. Ktoś zrobił skok na zieleniak, zginęły ziemniaki – Quasimodo. Rąbnięto budzik lub bluzki dziewczęce w kilku sztukach – Quasimodo. Głośnik z dużego Fiata – też on. Dupa nie złodziej – mawiali klawisze.

Wracał Józef F. na ul. Smutną, gdzie w Łodzi mieści się areszt. Traktowany z miłym pobłażaniem, na jakie zasługują tandeciarze. Wściekły z tego powodu coraz bardziej, bo w duszy niewinny. Lepsze miał o sobie zdanie, niż inni mieli. Niby popeliniarz, ale rozpatrywany według kodeksu przedwojennego. Czyli pierwsze kary dostawał trzy razy wyższe, niż teraz bywają. Skarżył się na to wielokrotnie w nowych czasach, kiedy paragrafy względem złodziei zelżały. Prawo nie działa wstecz – słyszał w sądach. Pytał więc w niezliczonych listach do instytucji: czy prawo działa na lewo, do przodu i na boki?

Józef F. osierocił dwoje dorosłych dzieci i dwóch wnuków. Szczególnie dobre relacje miał z córką. Przychodziła do niego w odwiedziny na Smutną ulicę. Nie miała o nic pretensji. Bo ludzie miewają naprawdę złych ojców, a ten był jeszcze niezły. Pił, ale bez upijania się – mówiła córka – nie wszczynał awantur przy dzieciach. Przebywając na wolności, starszego wnuka zabierał na spacery. Szli Bałutami – kilkulatek za rękę z dziadkiem. Teraz w dzielnicy starsi kłaniają się młodszym, tym rozbójnikom. Quasimodo miał mir – raczej przez zasiedzenie niż przez skalę wyczynu. Ofiara systemu karnego. Dziwaczał ostatnio i garb mu się uwydatnił. Gdy znowu szedł na Smutną, mówił, że go uprowadzają. Przenoszony do Sztumu awanturował się. Już było z nim wtedy bardzo źle psychicznie. Z wściekłości i starości.

Quasimodo przebywał w sztumskim więzieniu półtora roku. Drugiego wnuka już nie poznał. Że ojciec nie żyje, córka dowiedziała się z telewizji. Krótko go opisano – recydywista i kaleka. Długo było o dyrektorze Sztumu Andrzeju G. Podobno cichy i szary. Niejadowity. Wykształcony psycholog, z zachowania raczej filozof. Flegma. A tu, proszę państwa, zabił.

Józek był dzieckiem kryminału – mówi były pracownik łódzkiego aresztu. Umiejętnie podchodzony, nawet był miły. Rozmawiać lubił o kobietach. Pienił się przy polityce i sądownictwie. Wydawało się, że miał jakiś stopień upośledzenia. Zastanawiali się na Smutnej, dlaczego sąd nie kieruje Quasimoda na obserwację psychiatryczną.

Wieczne dziecko

Józek był dzieckiem w ogóle – dodaje ten więziennik – listy do instytucji pisał nie dlatego, że był z niego roszczeniowiec. Roszczeniowcy mają teraz szacunek wśród skazanych. Umieją wysmażyć pismo procesowe. Józka pisma pełne były dziecinnej złości. Równie łatwo wzbudzał się, jak koił. W pojedynczej celi kleił koperty. Oprócz tego dobry był w figurkach lepionych z chleba. Rozgadywał się czasem. Chwalił się, że był kiedyś cinkciarzem. Pisał: kieruję do pana pismo, panie prezesie sądu w Łodzi, do człowieka prawnika – homo sapiens, a nie do sukinsynów ubeków. Więzienniał, stawał się szalony. Ubeków widział wszędzie. Z sądu wracał do celi prawie zawsze z dyscyplinarką. Wygarnąłem kurwie, rurze – zaznaczał na temat sędzi. Uśmiechał się z satysfakcją. Bywał zabawny i podśmiewali się z niego.

Józka pierwszy raz spotkałem w 1987 r. – mówi więziennik. Leżał na pryczy, złożony bólem pleców. Prycza specjalna, twarda. Coś takiego w nim było, że się wiedziało od razu – nie umie żyć poza więzieniem. Wyroki ma niskie, a jakby miał dożywotkę. Jest specjalnej troski.

Łódź zdziwiła się, że to właśnie Quasimodo został zabity przez dyrektora Sztumu.

Że z Józefem F. było coraz gorzej, widać po listach. W latach 90., gdy wreszcie więzień polski mógł upomnieć się o sprawiedliwość, Quasimodo miał swadę w słowie. Jego historia z drutem to była epika. Dostał wtedy 5 lat. Za co? – zapytywał – za pudełko pokrzywionych gwoździ i trzy zwoje zardzewiałego drutu ogrodowego? Nadmieniał, że mieszkanie, z którego zabrał drut, było bardzo bogate. Po prostu komfortowe. Było tam złoto, a gotówką marki i dolary. A tu garbaty złodziej niczym Spajdermen wspiął się po ścianie – ironizował Quasimodo – kilka godzin penetrował mieszkanie, gdy niejaki Dziadzia, lokator, wraz z kochanką spali smacznym snem. Następnie kaleka jak pantera dał susa przez otwór okienny. Z trudem udało się go pojmać, mimo że garbaty. W okradzionym budynku parapet zaczyna się wysoko. Zatem pierwsze piętro jest na poziomie drugiego. Komentarze dalsze są tutaj zbędne – kończył list Quasimodo, który nie przyznawał się do tej roboty.

Albo taka historia: w 1983 r. Józef F. z żoną byli na urlopie w Jeleniej Górze. W tym czasie ich łódzkie mieszkanie zostało okradzione. Siedzieć za to poszedł sam Józef F. Paragrafem było paserstwo. Mieszkanie przeczesała milicja i ujawniła fanty. Nikt nie dał wiary, że przedmioty należały do Quasimoda. Złote monety, rodowa biżuteria – bronił się Józef F. – portrety przedstawiające moich przodków. Porcelana saska. Po prawdzie – podnosił oskarżony – aresztowano mnie za działalność solidarnościową. Po prostu czeski film – kończył Quasimodo.

Najbardziej złodziejskie były dla Józefa F. właśnie lata 90. Dzieci mu rosły. Wzrastały potrzeby rodziny. Co mógł robić człowiek bez zawodu?

W 1990 r. ukradł z zieleniaka owoce, jajka i wagę uchylną. Z biblioteki rejonowej zabrał zegar ścienny. Z instytutu anglistyki radio marki Finezja. Z poradni odwykowej radio Taraban i żelazko. Budzik i zapalniczkę z czyjegoś mieszkania. Ze szkoły zawodowej usiłował zagarnąć mienie o wartości 1 mln zł, ale przechodzień wezwał policję. I tak się skończyło.

W 1993 r. Quasimodo przepiłował kłódkę do sklepu z artykułami metalowymi. Zabrał walizkę do młoto-wiertarki. Kiedy wychodził z łupem, natknął się na policjanta. Czynny opór stawiany władzy kosztował go znaczne przedłużenie kary więzienia. W tymże roku na podrobiony dowód wyłudził z działu socjalnego pabianickiej Polfy przyczepę kempingową marki Niewiadów.

W 1994 r. włamał się do samochodu Żuk. Zabrał spódniczki dziewczęce. Z auta Nysa skradł makaron i mąkę. Z siedziby związku motorowego gaśnicę. Sklep spożywczy zubożył o kalkulator. Ze sklepu Filutek zabrał śrubokręty i młotki.

W 1999 r. Józef F. wszedł w narkotyki. Niedługo potem już siedział za 17 gramów trawki, którą miał sprzedać nieletnim na Bałutach. Wyszedł, ułamał lewe lusterko boczne od czyjegoś samochodu – znowu wyrok. Taki to był złodziej.

Tworzył własną legendę

Więziennik z ul. Smutnej ostatni raz widział Quasimoda na bazarze Górniak w Łodzi. Józef F. stał przechylony jak zwykle, twarz zmięta. Na przegubach obu dłoni miał zawieszone łańcuszki na sprzedaż. Znali się od tylu lat. Musieli się zobaczyć, ale żaden nawet nie mrugnął. Funkcjonariusz wiedział, że Józef F. gra na wolności charakterniaka. Uwiarygadnia legendę grypsera u młodych na bazarku. I taki już został w pamięci. Ironiczny, szalony, dziecinny.

Pękł psychicznie w marcu 2007 r. Wtedy dostał wyrok łączny. Hurtem wróciły te małe rzeczy, których się dopuścił. Poodwieszały się wyroki – wyglądało, że państwo chce rozliczyć całe życie Quasimoda. Wyroki się dodały i Józef F. miał siedzieć w więzieniu do 2030 r. Nie mógł uwierzyć.

Najpierw pisał: przyszła prawniczka i zaczęła mi rysować wykresy, niczym na tablicy w szkole. Kółka, kwadraty, trójkąty. W końcu niczego się nie dowiedziałem.

Potem pisał: rozłączcie mi te wyroki w cholerę! Idiotyczna sędzia musiała mieć w zanadrzu kilka kilogramów drożdży, że jej w wyroku łącznym narosło ponad dwa razy tyle lat do odsiedzenia.

Wciąż nie wierzył: ktoś uznał, że mam abonament, bo mi rok i 4 miesiące wliczył w promocji ponad wyrok. Paranoja.

Wreszcie uwierzył: one są takie małe, że wchodzą w fałdy skóry. Są bardzo kąśliwe i jadowite. Ich jad powoduje, że ciało pod skórą robi się niczym gąbka i gromadzi dla tych bękartów krew, która jest ich pożywieniem. Ja te strupy wyrywam, kasując im pożywienie. Czy to są normalne mendy łonowe? Zamiast ich być coraz mniej, jest ich coraz więcej.

W ostatnich latach więzień F. celowo zanieczyszczał celę odchodami.

Mamrotał, klął, zapalał się...

Sztum był dla Quasimoda obcą ziemią. Ilekroć Józef F. wychodził na przepustkę – mówią funkcjonariusze sztumskiego więzienia – wracał z dodatkowym wyrokiem. Już nie umiał mówić normalnie. Mamrotał, klął, zapalał się. Dostawał słowotoków. Słał listy do gdańskiego sądu penitencjarnego. Sztum to Auschwitz – pisał – nie leczą mnie tu, mam oczekiwać powolnego zgonu.

Jego wózek inwalidzki zawsze stał pod celą. Józefowi F. wydawało się, że codziennie wózek jest bardziej zdewastowany. Nie chciał siedzieć w jednej celi z Cyganem. On prowokuje i hula do mnie – skarżył się. Gdański sędzia penitencjarny odpisywał na wszystkie listy Józefa F. Aż ich sens całkiem zanikł. Już tylko sędziowie prosili go urzędowo, żeby ich nie obrażał. Najbardziej Quasimodo obrażał dyrektora Andrzeja G.

Pisał, że dyrektor to kowal. Kowal bał się poparzyć gorącymi szczypcami, więc się wysługiwał kliką rodzinną. Kliką specjalną do brudnej roboty. Andrzej G. – pisał Józef F. – klawisz zdegenerowany i mafioso. Alkoholicko-ćpuński. Józef F. pozywał Sztum, a Sztum pozywał jego. Spraw było co najmniej kilka. Umarzano. Quasimodo – jak się mówiło w Sztumie – ma żółte papiery. Wszystko mu wolno.

W październiku dział ewidencji Sztumu przysłał do sądu w Łodzi akt zgonu więźnia F.: zgon nastąpił na terenie ZK Sztum, w celi mieszkalnej.

Były dyrektor więzienia przebywa na obserwacji sądowo-psychiatrycznej w szczecińskim areszcie.

Polityka 52.2011 (2839) z dnia 21.12.2011; Kraj; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Quasimodo ze Smutnej"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną