Naprawdę nazywał się Józef F. Był garbaty, przekrzywiony, dlatego nazywali go Quasimodo. Albo zwyczajnie Garbus. To znaczy, jeśli ktoś go w ogóle widział. Bo siedział w celi pojedynczej, najwyżej w dwójce. Kontaktów z innymi więźniami od dawna nie utrzymywał. On ich nie szanował i nawzajem. Chociaż mówiło się, że podobno dawno temu grypsował. Że wśród tatuaży ma epolety pułkownika. Że kiedy był młodszy, był z charakterem. Niemożliwe – kręcili głowami klawisze w jego poprzednich więzieniach – niemożliwe, żeby grypser był z garbem.
Ostatnio już mamrotał, klął, wpadał w słowotoki aż do zmęczenia. Bardzo był w tym denerwujący. Twarz zaciekła, dużo pretensji do świata. Zwłaszcza do wymiaru sprawiedliwości. W więziennej notatce osobopoznawczej napisali: czyta prasę i koresponduje z instytucjami. Quasimodo wciąż pisał listy we własnej obronie. Albo ku wzruszeniu. Na przykład: poruszam się po celi kilka kroków do zlewu lub do toalety o kulach łokciowych, niczym żółw krok po kroku, a powyżej 10 kroków na wózku inwalidzkim.
Pierwszy raz wpadł jako nastolatek
Urodził się w Łodzi w 1945 r., w październiku. W dzielnicy Bałuty, która była wtedy zła. Z Łodzią, można powiedzieć, związał całe dorosłe życie. Miał rodzinę ze strony żony w Jeleniej Górze. I właśnie tam wpadł po raz pierwszy latem 1963 r. Za przywłaszczenie mienia ruchomego. Motor czy rower – w każdym razie drobnica. Siedział 3 lata. Wyszedł na 3 miesiące. Wrócił siedzieć 6 lat. Wyszedł na 3 lata. Wrócił na 4. Wypuszczony na 3, zamknięty na 3.
Takim ściegiem miał już żyć do końca, aż został zabity nożem przez dyrektora sztumskiego więzienia w 2011 r.