Folijka, krzaczorek, esemesik
Rozmowa z Joanną Kołaczkowską, aktorką i autorką kabaretową
Juliusz Ćwieluch: – Z tym kupowaniem prezentów to jakiś kabaret.
Joanna Kołaczkowska: – Trudna, trudna sprawa. Ale wbrew pozorom najłatwiej znaleźć coś dla mężczyzny. Najlepiej kupić mu coś elektronicznego. Takiego, żeby piszczało, świeciło. Koniecznie coś, do czego dołączona jest instrukcja obsługi. I teraz uwaga, są dwa rodzaje mężczyzn. Osobnik należący do pierwszego zignoruje instrukcję obsługi, twierdząc, że sobie sam poradzi. I w takim wypadku do komórki trzeba wpisać numer do serwisu tego urządzenia. Na pewno się przyda. Ale ogólnie to nie ma co narzekać, bo on będzie siedział wieczorami i wyważał wyważone drzwi. Będzie odkrywał nowe funkcje i strasznie się z tego cieszył. Żonie tego nie powie, ale do kolegi zadzwoni i opowie, że jak naciśnie te dwa guziczki, to mu się w menu wyświetli. Jemu się ciągle coś wyświetla; to jest najlepsze, że mu się wyświetla.
A ci drudzy?
Perfekcjoniści. Trudny, a momentami wręcz niebezpieczny typ. Taki, który pilota od telewizora będzie miał zafoliowanego przez kilkanaście lat. Z ekranu komórki też nie zerwie folijki. Widziałam to kiedyś u kolegi. Folia była już taka wytłuszczona paluchami i po bokach zrolowana. Nie mogłam na to patrzeć, ale nie pozwolił zerwać. Tak cierpiałam, że musiałam przestać się z nim spotykać. Właściwie to dziwię się, że jeszcze nikt z producentów nie wpadł na pomysł sprzedawania takiego sprzętu elektronicznego, który tylko coś tam wyświetla, miga, buczy, ale ma superfolijkę. I koniecznie – opakowanie zastępczych folijek. Takie urządzenie tylko do zrywania folijki. Nie folii, tu musi być koniecznie zdrobnienie.
No i musi mieć chyba jeszcze taki plastik zabezpieczający baterię?
Koniecznie. Tak żeby mógł cały czas myśleć: wyciągnąć już czy jeszcze nie. Takie drżenie emocji żeby przy tym było. On musi czuć, że to wszystko zależy od niego. No i że on jest pierwszy, który wyciągnie ten plastik i naciśnie guziki.
A kobieta. Co się kupuje kobiecie?
Wchodzimy na pole minowe. Kobiecie trzeba kupić coś specjalnego. Książkę to raczej na urodziny albo imieniny. Broń Boże słodkiego nie kupować, bo wiadomo, kto będzie winny, jak się okaże, że przez święta utyła. A wiadomo, że utyje, bo wszyscy tyją w święta. Bielizny też nie radzę kupować. Będzie kusiło, ale zdecydowanie wystrzegać się bielizny. Żeby kupić bieliznę, trzeba dobrze znać parametry. Kupisz za małe, to będzie, że sugerujesz, iż utyła. Za duże – to znowu pomyśli, że już się nią nie interesujesz. A jak trafisz, to i tak będzie przekonana, że bieliznę to facet kupuje dla siebie – on chce potem zobaczyć ją w tej bieliźnie i dlatego taką kupił.
No pewnie, że chce zobaczyć. To może perfumy?
Też ciężka sprawa. Przecież już ma perfumy. Kupisz te same, to wyjdzie, że nie masz pomysłu i poszedłeś po linii najmniejszego oporu. Zresztą dostać te same to nudne. A inne, to znowu się wkurzy, że nie taki zapach jak lubi, że za słodki, za ciężki, za bardzo kwiatowy.
Nie kupić nic to już w ogóle umarł w butach.
Z kobietą, niestety, jest tak, że trzeba cały rok być w pogotowiu. Ja wiem, że to facetów przerasta, ale trzeba słuchać i w nerwach żyć. Dużym stresom się poddawać. Na przykład wybrać się razem na zakupy. Ale nie tak jak zawsze – ty sobie, kochanie, pochodź, a ja zaczekam przed sklepem. Tylko trzeba tam odważnie wejść. Mężczyzna nie wchodzi albo wchodzi tylko fizycznie. Stoi obok, ale tak naprawdę siedzi sobie na swojej planecie i na przykład kopie ogródek, konfiguruje antenę satelitarną albo instaluje ukradzione Windowsy, które dostał od kumpla. I niech tak sobie dalej kombinuje. Tylko musi z ruchu warg czytać. Jak widzi, że ona tak dłużej coś trzyma i mówi, dużo mówi, to musi się włączyć na chwilkę. I jak ona powie: nawet ładne to jest, już wiadomo, że tak naprawdę mówi: chcę.
No i doszliśmy do teściowej.
Teściowe są okrutnie traktowane. Takie złośliwe prezenty dostają. Na przykład ciepłą bieliznę. Kobietom kupuje się coś seksownego, a teściowej – bieliznę ciepłą. A dlaczego teściowej nie można kupić ładnych gatek, fajnych, a nawet takich lekko zadziornych? Nie kupuje się takiego czegoś, co pod pachę może podciągnąć. I jeszcze każe się jej przy wszystkich prezent rozpakować.
Oho, zabrzmiało kobietą, która boi się, że niebawem może zostać teściową.
Nad niedolą teścia też się potrafię pochylić. Te ciepłe skarpety, szaliczki. Nie godzi się tak człowieka traktować. Jakby jedyne, czego on oczekuje od życia, to było ciepło w szyję i w nóżki. Ja bym się nie bała zaryzykować z elektroniką. Najlepsza byłaby jakaś wycieczka, ale to droga sprawa. Zwłaszcza że jeszcze nam dzieci zostały.
Z dziećmi to chyba nie ma problemu.
Jak tylko starczy debetu na karcie, to nie ma. Dzieci mocno artykułują, co chcą. Za to w kwestii tych nieco starszych dzieci należy doprowadzić do sytuacji, żeby na święta przyprowadziły swoją sympatię. Wtedy jest świetna okazja, żeby ją sprawdzić, jak się przy stole zachowuje, czy poda cukier. Ja powiem na przykład: Haniu, podasz rybkę, a on się zerwie i poda rybkę, to już będzie plusik. Ale na lizusów trzeba być wyczulonym. Albo na przykład inaczej go przetestować. Poprosić, żeby otworzył wino. Jak będzie próbował z łokcia, to raczej przeszkadzać w dalszej znajomości.
A może, zamiast się tak gimnastykować, umówić się i niech każdy sam sobie kupi prezent?
Przerabiałam i to, i mogę ze spokojnym sumieniem powiedzieć, że to już lepiej kupić komuś szóstą parę skarpet. Zawsze można zaskoczyć wzorkiem. Taki prezent bez niespodzianki to żaden prezent.
A ile potraw na stole?
To jest jeszcze gorsza sprawa niż z prezentami. Co roku sobie obiecuję, że w tym roku nie będzie za dużo jedzenia. A później przed świętami włączam telewizor i okazuje się, że ta aktorka to i to zrobiła. Aktor sam pierożki zagniótł. I że tacy zapracowani, a 12 potraw będą mieli. Sama zaczynam liczyć. Na dzień przed Wigilią już nawet cukier liczę i jakoś się zamykam.
Z karpiem robimy test i zostawiamy facetowi do zabicia?
Zdecydowanie nie. Nie wyobrażam sobie brać do domu żywe stworzenie po to, żeby kazać mu je zakatrupić. Jakbym miała karpia w domu, toby już został na zawsze. Pewnie by padł w tej wodzie w wannie.
Mój ojciec profilaktycznie 23 grudnia zawsze przychodził zawiany. Kończyło się na tym, że babcia zabijała karpia.
Jak już testować, to choinką. Zawsze się wzruszam, gdy w Wigilię widzę tych biednych facetów pędzących do domu z tym krzaczorkiem. Później jeszcze czeka go szukanie stojaka. Okazuje się, że znowu zapomniał, gdzie schował. Zaczyna strugać jakieś nóżki. Jak już wystruga, to znajduje się stojak. I jeszcze musi przy tym sapać, żeby ona tam w kuchni na pewno usłyszała, jak on się bardzo z tym męczy.
Życzenia.
Nie ma się co bać tych pozornie najbardziej banalnych, czyli zdrowia. Im dłużej żyję na świecie, tym bardziej je doceniam. Za to zdecydowanie należy wystrzegać się życzeń esemesowych. Łatwo wysłać komuś te same, które on nam puścił w zeszłym roku. Albo święta pomylić. Umówmy się, że w Wigilię nie oczekujemy ani esemesów, ani nawet telefonów od ludzi, których ledwie znamy. Ja się czuję po prostu atakowana tymi esemesowymi życzeniami. Zwłaszcza że za chwilę jest powtórka i te same dostaję na sylwestra.
Kryzys to wyrówna.
Choć do czegoś się przyda. Żeby tylko wojny nie było. Ja mam takie poczucie, że to się jakoś rozrosło, emocje nawarstwiły się na świecie. A wiadomo, w święta o wojnę nie jest trudno.
Wystarczy niewinny żarcik typu: może się zważymy.
To w ogóle nie jest dobrze pomyślane, że pomiędzy świętami a sylwestrem jest tylko kilka dni przerwy. Przecież statystyczny człowiek tyje w święta o 2 kg. Najlepiej przenieść sylwestra na jakiś ciepły miesiąc, na przykład czerwiec. Strój by taniej wyszedł. A przecież w wakacje jakieś przygotowania względem walki z nadwagą i tak trzeba poczynić w związku z próbą wbicia się w kostium kąpielowy.
To może na sylwestra nie iść.
Oczywiście, że iść. Trzeba iść i przeżyć to samo co zawsze. Przed sylwestrem zawsze jest oczekiwanie, że w tym roku jednak będzie wyjątkowo. A później zawiedzione nadzieje, że nie wyszło. Ale jak ma wyjść, kiedy sobie ciągle wmawiasz, że to jest ten dzień, w którym koniecznie musisz się ubawić. I nawet jest fajnie. Są znajomi, przyjaciele, tańczymy, bawimy się. Ale z tyłu głowy ciągle myślimy, czy aby na pewno bawimy się tak mocno, jak sobie obiecaliśmy? Czy na pewno jest fajnie? Gdyby to był normalny dzień, miałbyś pewność, że jest fajnie. Ale jest sylwester i musi być superfajnie. No i to ciągłe rozmyślanie i analizowanie w rozedrganiu. A później jeszcze dochodzi porządkowanie, rozliczenie, co mi się udało w ubiegłym roku, co nie. I nagle o północy łza wylana za poprzednim rokiem, która nie wiadomo, co ma znaczyć. Nie ma szans, żeby było fajnie.
Ale przecież wy tam w kabarecie wiecie, jak i gdzie nacisnąć, żeby człowiek się śmiał, to może siebie też powinniście tak nacisnąć?
Tak na co dzień to jesteśmy bardzo smutni. My tylko na scenie tak umiemy naciskać.
Żarty żartami, a nie jest pani przykro, że ludzie się z pani ciągle śmieją?
Kabaret pozycjonowany jest jako taki gorszy rodzaj sztuki i czasami trochę jakoś odczuwamy z tego powodu żal. Ale w gruncie rzeczy to też nas trochę ratuje. Nie wchodzimy w krąg celebrycki. Dzięki temu tabloidy szczęśliwie w ogóle się nami nie interesują. Nie muszę się obawiać, że na jakimś portalu plotkarskim przeczytam, że przytyłam, schudłam albo mam szparę między zębami. Myślę, że ratuje nas ta metka pajaców, świrusów.
Może publiczność nie jest zachwycona polskim kabaretem?
Odczuwamy trochę zmęczenie widowni kabaretem. Zwłaszcza kabaretem w telewizji. Mam wrażenie, że ludzie mają już trochę powyżej uszu składanek, kabaretonów. Takiej pulpy kabaretowej, w której widownia nie do końca jest się w stanie odnaleźć. Wszystkie kabarety wyglądają tak samo: jedna scenografia, światła, tańczące pary. Liczy się show. Myśmy się w to nie wpakowali. Unikamy takich imprez.
Ale też unikacie poważniejszych tematów.
Politykę, religię, rzeczywiście, omijamy szerokim łukiem. Zajmują nas głównie relacje międzyludzkie, to dla nas najważniejszy temat. Podpatrujemy siebie, swoich znajomych, i próbujemy to później ograć na scenie. Polacy najlepiej się bawią, kiedy odnajdują u siebie albo w swoim najbliższym otoczeniu pewne cechy z granej postaci. Weźmy na przykład coś, co Andrzej Poniedzielski nazywa gniazdem orła, a my plackiem, czyli spodnie zdjęte razem z bielizną i skarpetami. Mężczyzna rozrzuca to po całym domu. A kobieta musi sprzątać albo wydeptywać ścieżki pomiędzy. Nawet w jednym ze skeczów wnosimy taki odciśnięty placek na tacy. Reakcja jest z reguły taka sama. Faceci się śmieją, a kobiety nachylają do nich i coś im szepczą z surową miną. Po takiej reakcji wiadomo, że się wstrzeliliśmy.
A przecież ja tylko opowiedziałam o tym, co było u mnie w domu. I okazało się, że wszyscy to mają.
Joanna Kołaczkowska (znana również jako Chuda), rocznik 1966. Jedna z najbardziej znanych polskich artystek kabaretowych. Wychowała się w Zielonogórskim Zagłębiu Kabaretowym. Dla sceny porzuciła możliwość robienia kariery w świecie instruktorów kulturalno-oświatowych, zgodnie ze swoim wykształceniem. Zaczynała w 1988 r. w kabarecie Drugi Garnitur. Grupa ta padła po roku, a Joanna Kołaczkowska w wyniku transferu scenicznego przeszła do kabaretu Potem. Stworzyła tam bogatą kolekcję postaci impulsywnych, nierozgarniętych i ogólnie śmiesznych. Nagrywała skecze radiowe, próbowała swoich sił w filmie. W 2002 r. w ramach wytwórni A’YoY wyreżyserowała film „Nakręceni”. Od prawie 10 lat związana z kabaretem Hrabi. Występuje również w improwizowanym – w wielu kręgach kultowym – serialu TV „Spadkobiercy” w roli Dorin Owens. Prywatnie matka 11-letniej Hani.