Alfred zbudował swój dom solidnie. Duży, klockowaty, z balkonami. Przed emeryturą pracował w kopalni – na powierzchni, przy urządzeniach górniczych. Budował z mozołem, w czasach, kiedy materiałów było jak na lekarstwo. Dom – grób.
Dom wznosił z myślą o dzieciach, których miała się urodzić gromadka, a jedno zostanie, jak dorośnie, w domu, bo po cóż budowałby piętrowy? Część miasta, w której stał dom, dawno przestała być wsią czy też osadą od pokoleń górniczą. Niedaleko ulicy, gdzie się wybudował, postawiono bloki i nie jest już tu tak spokojnie, jak było. Za blokami Biedronka i hotel.
Gospodarstwo jego ojca było niedaleko. Wychowywało się w nim jedenaścioro dzieci. Pracowitych do bólu. Chłopcy postawili sobie domy, dziewczyna też. Z harówki i oszczędzania, jak Alfred. Pracoholik, dziś byśmy powiedzieli. Nie mógł żyć bez roboty nawet na emeryturze. W ogrodzie sadził, przesadzał, podlewał żywotniki wschodnie, urządził oczko wodne, podwórko miało być jak malowanie.
Córka jedynaczka
Z jedenastki zostało ich trzech: Alfred i dwaj najmłodsi. Starsi i siostra umierali na tego samego raka – jeden po drugim. Gen albo przeznaczenie.
Ożenił się z panną o parę lat od siebie młodszą. Dzieci długo nie było, aż przyszła na świat wyczekana córka jedynaczka. Ani ładna, ani brzydka. Od dziecka zamknięta w sobie, jakby bała się świata poza domem, w którym wszystko było dokładnie i raz na zawsze ustalone, jak w instrukcji obsługi. To wolno, tego nie, masz robić to, tamtego nie. Świat musiał chodzić jak w zegarku i tak jak ojciec postanowił, bo inaczej był w robocie pas.
Do sąsiadów Alfred zawsze był otwarty, uczynny, żadnych kłótni, zawsze do żony Stasieńko, do córki też tkliwie.