Życie pozaringowe
Jerzy Kulej nie żyje. Przeczytaj nasz reportaż o mistrzach boksu
Jedna kadencja i już trzy pogrzeby. Taka moja dola, wzdycha Jerzy Rybicki, prezes Polskiego Związku Bokserskiego, mistrz olimpijski z Montrealu (1976 r.), ostatni pięściarz ze słynnej stajni trenera Feliksa Stamma, zwanego Papą. W funkcję prezesa wpisany ma przykry obowiązek. Pożegnał już wielkich mistrzów pięściarstwa: dwa lata temu Artura Olecha; Kazimierza Paździora wiosną 2011 r., a 5 listopada – Tadeusza Walaska. Leszek Drogosz, z którym – wraz z Jerzym Kulejem – wybrali się na grudniowy benefis półwiecza kariery Daniela Olbrychskiego, aktora znanego i z tego, że przyjaźni się z bokserami i lubił czasami samemu mierzyć się z ringowymi sławami, no więc Drogosz w trakcie hucznej imprezy uśmiechnął się melancholijnie do prezesa: no to, bracie, i mnie pochowasz. Kadencja prezesa Rybickiego ma trwać do końca 2012 r.
Na tym benefisie pierwszy uściskał jubilata właśnie Leszek Drogosz; skądinąd też gwiazdor ekranu. Następny był Jerzy Kulej. Jerzy Rybicki miał wręczyć rękawice z autografami pięściarzy olimpijczyków. Nie zdążył. Pamięta tylko, że błyskawicznie wcisnął owe rękawice osłupiałemu jubilatowi (ten utrzymywał później, że było odwrotnie), i już łapał osuwającego się Kuleja. Jedyny dwukrotny polski mistrz olimpiad, z Tokio (1964 r.) i Meksyku (1968 r.), prawdziwy gladiator, nigdy niepowalony ciosem przeciwnika, i tym razem nie runął na deski, tyle że w tym wypadku sceniczne.
Rybicki, ostatni polski pięściarski mistrz olimpijski, domysły, że Kulej wzruszył się i zasłabł, bo się przejął obecnością świetnego audytorium, gdzie to i pan prezydent, i pan premier, kwituje pobłażliwym uśmiechem: Jurek? Ten twardziel? Tuż przed olimpiadą w Meksyku, na zgrupowaniu w Zakopanem, napadniętemu Kulejowi zdarzyło się położyć w krótkiej bójce czterech kolegów z resortu (reprezentował pion gwardyjski).