Pomów, bo będziesz pomówiony
Celnicy chcą rehabilitacji za niesłuszne aresztowania
Kapitan Straży Granicznej Mirosław Aleksandrowicz, kierownik zmiany na przejściu w Bezledach, właśnie kończył nocną służbę, kiedy otoczyła go grupa antyterrorystów w kominiarkach i z długą bronią. Zaprowadzono go do szatni, tam zarządzono kontrolę osobistą, musiał rozebrać się do naga. Do pomieszczenia wchodziły różne osoby – sprzątaczki i funkcjonariusze, kapitan stał goły jak święty turecki. Pomyślał wtedy, że to jakaś wymyślna tortura, która odziera człowieka z godności już na zawsze.
Antyterroryści zawieźli go do domu, żeby przeprowadzić rewizję. Ludzie w kominiarkach szperali po szufladach, przerażona najmłodsza córka kapitana była przekonana, że to bandyci napadli na tatę. Nic podejrzanego nie znaleziono. Zatrzymanego przewieziono do prokuratury, tam usłyszał zarzut: przyjmowanie korzyści majątkowych od podwładnych pograniczników. Inaczej mówiąc, funkcjonariusze brali łapówki od przemytników i dzielili się z kapitanem. Dostał ultimatum: przyznajesz się – idziesz do domu. Nie przyznał się i następne 17 miesięcy spędził w areszcie. Za kratki wraz z nim trafiło kilkudziesięciu funkcjonariuszy straży granicznej; zarzuty postawiono 48 osobom.
To już prawie 10 lat, jak media ogłosiły wielką aferę korupcyjną na przejściu w Bezledach. Proceder wykrył Zarząd Spraw Wewnętrznych Straży Granicznej (rodzaj policji w policji). Śledczy podzielili się nagrodami, a gazety jeszcze przez kilka miesięcy ekscytowały się ich sukcesem.
Procesy ciągnęły się wiele lat, niedawno zapadły ostatnie prawomocne wyroki. Z wielkiej chmury spadł niewielki deszcz – oskarżonych zostało 27 osób, większość uniewinniono, kilkanaście osób skazano na symboliczne wyroki. Nie znaleziono dowodów winy, wskazano tych, którzy rzekomo mieli brać łapówki, ale nie tych, którzy mieli je dawać, czyli przemytników.