Boże, już widzę, co tu się będzie działo! – opętańczo wrzeszczy do mikrofonu konferansjer, gdy stało się jasne, że Justyna Kowalczyk wygra na jej ulubionym dystansie 10 km klasykiem. – To ona dała nam wiarę, że można dokonywać rzeczy wielkich, że ciężka praca popłaca, a teraz daje nam kolejne wzruszenia i za to ci, Justynko, dziękujemy!!! Jesteś wielka!!! Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam!!!
Justyna, Justyna – wracało jak refren, a główna bohaterka zdawała się nieco przytłoczona tysiącami spojrzeń i atmosferą wielkiej nadziei. W długiej kurtce, przygarbiona, zakapturzona, truchtająca do swojej ekipy byle szybciej. W ogóle nie było po niej widać, że czuje się na Polanie Jakuszyckiej jak u siebie. Choć to przecież dla niej zorganizowano – po raz pierwszy w Polsce – zawody Pucharu Świata.
Zagadnięta deklarowała wprawdzie, że te starty to dla niej wyjątkowe wzruszenie, że gdyby mogła, wyściskałaby każdego z kibiców, ale równocześnie sprawiała wrażenie, że najchętniej schowałaby się w mysiej dziurze. Rozluźniła się dopiero po wygranej.
– Ona inaczej nie umie. Przed każdym startem jest bliska płaczu, z nerwów – tłumaczy swoją podopieczną trener Aleksander Wierietielny.
Zlot gwiaździsty
Kto się na biegach zna, mógł w weekend (17–18 lutego 2012 r.) zobaczyć na własne oczy gwiazdy narciarskich biegów. Kontakt z zawodnikami utrudniał jednak nieco fakt, że byli wiecznie w biegu, również poza trasami: w drodze na trening i z powrotem – do busa, punktu serwisowego, hotelu.
Inna sprawa, że przeciętny kibic przyglądał się mistrzom olimpijskim i świata, nie rozpoznając, z kim ma do czynienia (bo ich twarze, zwykle schowane za goglami, nie są powszechnie rozpoznawalne), ale popularność głównych aktorów rosła w miarę upływu czasu.