Na dole pism przybija pieczątkę: Choroszyński, Kunów, ul. Warszawska, nie-magister. Oprócz Dżeka Londona książek nigdy nie czytał, bo nie jest ich ciekaw. Baza merytoryczna to odkładane przez kioskarkę przeterminowane gazety prawnicze oraz książka adresowa (ogólnopolska). Polska B, której nie stać na adwokatów, widzi w nim swojego trybuna. Życiowy bilans: 14 zużytych maszyn do pisania plus cztery kserokopiarki. Stan kawalerski – wpadł w taki procesowy wir, że się nie ożenił, nie urodził mu się syn, nie kupił Poloneza. Plany: kontynuować wojnę o sprawiedliwość do ostatniego tchnienia.
Stylistyka osobista
Mieszka w domu, gdzie przyszedł na świat. Dom liczy cztery pokoje, zajęte korespondencją po sufit, którą wstępnie zawsze czytała jego mamusia, zmarła przed dwoma laty. On, absolwent technikum budowlanego, wchodził w życie jako diagnosta wytrzymałości betonu. Był 1969 r., kombinowanie objęło całą Polskę, a najbardziej budowlankę. Zbynio dostał zatrudnienie w Przedsiębiorstwie Robót Kolejowych, skąd oddelegowano go do Machowa. Miał wyliczyć, ile kradnie kierownik budowy nasypu, podejrzewany o dopisywanie kierowcom lewych kursów z ziemią. Podczas objazdu kontrolnego Starem 20 wyrwało Zbynia razem z fotelem i wyleciał przez szybę szoferki.
Kilkanaście miesięcy leczył urazy, a kiedy wrócił, powiedziano, że już nie pracuje. Pozbawiony środków, wyprzedawał ojcowiznę (na targ poszła świnia, krowa, sieczkarnia) i stawiał w pisaniu pierwsze kroki, domagając się zadośćuczynienia. Tak zastał go 1974 r. Kiedy już nic nie było do sprzedania, narodził się u Zbynia upór i niepowtarzalna językowa stylistyka. Chcąc dopiąć swojej sprawy, zabrał maszynę do pisania i ruszył w Polskę, żeby do wszystkich miast, gdzie są sądy, osobiście wnieść pismo. Spał pod wiaduktami, w lasach, pustostanach, zbierał złom, stołówką mu były śmietniki, a kompanami – wyrzuceni z zakładów, a potem przez żony; pijący, zobojętniali.